Ankieta ekumeniczna

2013/01/18

Początek roku kalendarzowego większości z nas kojarzy się z „nowym otwarciem”, jak zwykli mawiać politycy, albo z „debiutem”, jak powiadają krytycy literatury i szachiści. Uważamy, że pierwszy dzień pierwszego miesiąca w roku zapoczątkuje w naszym życiu jeśli nie przełom, to przynajmniej głębokie zmiany.

Czy zechcieliby Państwo wziąć udział w ankiecie poświęconej dialogowi ekumenicznemu? Który z trzech proponowanych wariantów dialogu ekumenicznego wydaje się Państwu najwłaściwszy?

1. Podejście doktrynalno-eklezjalne z domieszką zagadnień moralnych. Niewątpliwą zaletą tej metody jest jasność co do stanowisk i poglądów stron. My, Kościół Katolicki, czekamy na chwilę, kiedy nastanie jeden Pasterz i jedna Owczarnia. Trudność polega jednak na tym, że pozostali uczestnicy dialogu mogą posiadać opinie odrębne. Prócz tego także co do zagadnień moralnych różnimy się z wieloma z nich i to w dość newralgicznych kwestiach. O problemie odpustów i kultu maryjnego nie wspominam.

2. Współpraca we wszystkim, co nie musi dzielić, jak np. Wigilijne Dzieło Pomocy Dzieciom, podjęte wspólnie przez katolików, prawosławnych i ewangelików. Zaleta – tworzenie jakiegoś dobra i wspólne świadectwo wobec świata. Trudność – po zakończeniu akcji wszyscy wracają do domów i bywa, że czar pryska.

3. Polityka wzajemnych ustępstw. Przykład – Pezzi za Kondrusiewicza dla poprawienia atmosfery pomiędzy Moskwą a Rzymem. Plus – posunięcie to było oznaką gotowości katolików do załagodzenia nabrzmiałego konfliktu z Moskiewskim Patriarchatem. Niewątpliwy minus – ustępstwo na szachownicy często kończy się szachem króla, a bywa, że i matem. Tymczasem w szachach chodzi o to, kto wygra.

I co? Zdecydowaliście Państwo, który ekumenizm byłby najwłaściwszy? Czy ten, co czeka na powrót marnotrawnych synów, czy ten, co każe wspólnie działać, choć znosić się nawzajem ciężko, czy też ten szachowy, gdzie jeden wygrywa, drugi musi ulec, a pionki i figury często wypadają z gry?

Tymczasem życie weryfikuje działalność ekumeniczną: jedni się nienawidzą, bo wierzą inaczej, inni się pobierają pomimo odmienności wyznania.

A zawsze chodzi o to, czy potrafimy przyjmować się nawzajem: czy zgadzam się, że ten drugi nie musi być taki jak ja. No i czy się nie boimy, że spotkanie z wierzącymi inaczej odbierze nam coś cennego, co chcielibyśmy zachować nienaruszonym. To obawa o integralność naszych przekonań każe nam trzymać się z daleka od ludzi, którzy mają inne credo niż my. A nóż się okaże, że nie mieliśmy racji? Że ten Pan Bóg jest inny, niż nam się wydawało? Że to nie w tym kościele będziemy zbawieni? Lepiej więc nie podchodzić za blisko, bo to odbiera spokój i pewność tego, że się jest „po właściwej stronie”.

A bycie „po właściwej stronie” wydaje się bardzo częstym motywem praktyk religijnych dla wielu tradycyjnie wierzących. Mówią: „w tej wierze się urodziłem, w tej żyję i w tej umrę”. Ten rodzaj religijności w najlepszym razie ma podłoże ideologiczne, a najczęściej zwyczajowe, i z trudem daje się skierować na drogę jedności z innymi wyznawcami Chrystusa. O zgrozo, wcale nie charakteryzuje on jedynie osób prostych i niewykształconych, ale często pozostaje osadem w umysłach kościelnych elit, ludzi, od których zależy obraz kościołów i ich stosunek do tych, co na zewnątrz. Zachowanie depozytu wiary i Tradycji przesłania człowieka, z którym z woli Bożej mam budować jedność. Nienaruszalność stanu posiadania znaczy więcej niż otwartość na odmienność, która przecież może nas uczynić jeszcze bogatszymi. Zupełnie jak za Starego Przymierza, kiedy litera górowała nad człowiekiem, a chęć zachowania rytualnej czystości kazała trzymać się z dala od nie – żydów.

Jezus staje się dla nas mniej ważny niż zasady i prawa.

Jego uczniom nieraz przychodziło rewidować własne wyobrażenia o Bogu i Jego stosunku do człowieka. Nieraz też musieli przełykać gorzkie pigułki, kiedy ich Mistrz miał więcej wyrozumiałości dla człowieka niż oni. Pozwalał się dotykać dzieciom i prostytutkom, zasiadał do stołu z celnikami, a Samarytan stawiał Żydom za przykład. Takiego Jezusa poznał niejaki Szaweł z Tarsu.

Będąc faryzeuszem, bynajmniej nie przejawiał skłonności do ekumenizmu. Przeciwnie – zwalczał wszystko, co nie było prawowiernym judaizmem. Coś jednak zmieniło się w nim, od kiedy spotkał na swojej drodze Jezusa. To, co zdarzyło się między Szawłem a Chrystusem (zob. Dz 9,1-22; 22,4-16; 26,12-20), zaowocowało otwarciem się całego Kościoła na świat pogan i przyprowadziło do wiary w Jezusa ludzi wielu religii i kultur. To dlatego Tydzień Modlitw o Jedność Chrześcijan obchodzimy pod jego patronatem.

Aby jednak te nasze modlitwy mogły się okazać skuteczne, koniecznie musimy otworzyć umysły i serca na szawłowe doświadczenie spotkania z Jezusem, które postawiło na głowie jego wiarę i sposób myślenia.

Takie spotkanie uwalnia od lęku o to, czy aby jestem po właściwej stronie, ofiarując w zamian pewność, że Ten, któremu uwierzyłem, nie pozwoli mi zbłądzić. Na tej drodze nikt nie jest gorszy, choćby wierzył inaczej. Jest to droga poszukiwaczy jedności, którzy potrafią czerpać od innych i odkrywać obecność Bożą nie tylko w sobie samych.

Robert Hetzyg

Artykuł ukazał się w numerze 01/2008.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej