Rozluźnienie społecznych więzi osłabia inicjatywę obywateli i ryzykuje zagubieniem kompasu moralnego. Dla władzy to bardzo korzystna sytuacja: zatomizowanym społeczeństwem łatwiej jest rządzić.
Zmieniła się nazwa kraju, trochę zmienił się jego ustrój, a ludzie wciąż dzielą rodaków na dwie grupy: „nas” i „onych”. Czasem wiele się musi zmienić, żeby wszystko zostało po staremu. Nie raz słychać żale, że jest nawet gorzej, bo przed transformacją ludzie wydawali się sobie bliżsi, a teraz zakosztowali w egoizmie. Kiedyś powszechność niedoli odczuwanej ze strony opresyjnego systemu, notoryczny deficyt zaopatrzenia w handlu i słabość oferty kulturalno-rozrywkowej (tylko państwowa telewizja i radio, brak internetu) wysoce uprawdopodabniały, że dwie przypadkowo poznane osoby szybko znajdą wspólne tematy. Po niemal trzech dekadach doświadczamy odwrotu w stronę alienacji. Niekonsekwentne tory transformacji ustrojowej, która przekształciła Polskę w hybrydę kapitalizmu z socjalizmem, nie pozwalają wykiełkować kapitałowi społecznego zaufania. Różnorodność rozrywek i artykułów w sklepach jest znacznie dalej posunięta, tylko że nie są to główne powody tego, że ludzie oddalają się od siebie.
CZYM SKORUPKA…
Już w dzieciństwie więzi międzyludzkie mają słabe warunki do rozwoju, gdyż technika (komputer, smartfon) sprzyja indywidualizacji sposobów spędzania wolnego czasu. Społeczny trening, który poprzednie pokolenia przechodziły przy trzepakach na podwórkach, zostaje zastąpiony wpatrywaniem się w świecący ekran. Mniejsza dzietność współczesnych rodzin pozbawia wiele dzieci kolejnej okazji do socjalizacji, jaką może być relacja z rodzeństwem. Społecznej atomizacji sprzyja także zanik porozumienia międzypokoleniowego. Rozwój techniki i anglicyzacja języka to nie jedyne tego przyczyny. Ludzie urodzeni w III RP nie rozumieją kabaretowych skeczów z PRL nie tylko z racji innych realiów społeczno-politycznych, ale również odmiennej listy szkolnych lektur. Przez ostatnie lata politycy nie raz majstrowali przy obowiązującym edukacyjnym kanonie literackim, zubażając kod kulturowy.
Po takim przygotowaniu wielu nastolatków wchodzi w dorosłość, pozostając singlami lub uprawiając w swoich związkach „egoizm we dwoje”. Zanim socjologowie zaczęli opisywać obecną polską rzeczywistość tym określeniem, użył go proroczo Erich Fromm w eseju O sztuce miłości (1956), przewidując dominujący model miłości po nadchodzącej wówczas rewolucji seksualnej. Całą pomoc i wsparcie ofiaruje się jednej, ukochanej osobie, a reszta świata nie ma szans na choć odrobinę tego wybiórczego altruizmu. DINKS-y (double income no kids, czyli bezdzietne pracujące małżeństwa) zdobywają popularność kosztem rodziny nuklearnej (dwupokoleniowej), która kiedyś sama musiała sobie wywalczyć miejsce, usuwając w cień rodzinę wielopokoleniową. A to nie koniec przemian na tym polu. Na polską scenę społeczną wkracza także kolejny wynalazek ery zatomizowanych egoistów: coparenting. Dwoje ludzi nie chce się z nikim wiązać, ale chcą mieć dziecko. Poznają się w internecie, potem płodzą potomka, lecz dalej mieszkają oddzielnie, będąc jedynie dobrymi znajomymi. Urodzone dziecko mieszka raz u mamy, raz u taty. Takie uprzedmiotowienie własnej latorośli jest znakomitym sposobem na wyhodowanie emocjonalnego inwalidy, który nie tylko nigdy nie zaobserwuje miłości między rodzicami, ale nie zazna jej od nich samych, gdyż nie mieli kiedy jej się nauczyć. Rezygnując z bliskich relacji z drugim człowiekiem, dorośli ludzie rezygnują z emocjonalnego treningu, bardzo pomocnego przed pełnym osobistych wyrzeczeń wychowaniem dzieci.
Spadająca w kolejnych badaniach społecznych liczba deklarowanych przez Polaków przyjaciół nie musi mieć związku z odgradzaniem się od świata, lecz zawiedzionym zaufaniem i wynikającym z tego podnoszeniem poprzeczki osobom aspirującym do miana powierników naszych problemów. Większe niż kiedyś możliwości komunikacji nie kreują nowej jakości. Internet pomaga w kontaktach, ułatwia poznawanie nowych ludzi, których łączy coś wspólnego, ale nie pogłębia relacji – herbata nie robi się słodsza od samego mieszania. Warto pokusić się o analizy, na ile popularność serwisu Allegro wzięła się bardziej z małej zamożności Polaków niż zaufania do drugiej osoby, której towaru nie możemy przecież dotknąć i sprawdzić.
OBYWATELSKOŚĆ POSZUKIWANA…
Często słyszymy, że wzrost egoizmu i atomizacja społeczeństwa są winami kapitalizmu, który uczy wyścigu szczurów, zajętych tylko sobą i nieczułych na problemy bliźnich. Polskie środki masowego przekazu tak to właśnie interpretują, sugerując odbiorcom, jak powinni odpowiadać na wyzwania współczesnego świata. Tymczasem koncepcja homo oeconomicus, czyli wyizolowanej z otoczenia jednostki kierującej się wyłącznie maksymalizowaniem korzyści własnej, wymyślona przez Adama Smitha i Jeana Baptiste’a Saya, została już w latach 40. XX w. zastąpiona przez ojca austriackiej szkoły ekonomii Ludwiga von Misesa koncepcją homo agens (człowiek działający). Wbrew krążącym stereotypom to właśnie najbardziej liberalni ekonomiści (przy których monetarysta Balcerowicz to umiarkowane centrum) dawno już dostrzegli, że człowiek nie żyje w społecznej próżni i osiemnastowieczny konstrukt myślowy jest sztucznym schematem, doskonale pasującym do laboratorium, ale nie do żywej tkanki społecznej, pełnej dynamicznych i skomplikowanych relacji. „Za sprawą spontanicznej współpracy wolnych ludzi powstają często rzeczy większe od tych, które są w stanie pojąć ich indywidualne umysły” – mówił uczeń Misesa, noblista Friedrich von Hayek. W Stanach Zjednoczonych standardem jest praca społeczna na rzecz społeczności lokalnej. A jak Polakom udaje się ta spontaniczna współpraca? Czy wystawiamy nos ze swojej wygodnej skorupy, żeby coś zrobić dla dobra wspólnego?
Zaledwie 13,7% Polaków jest członkami organizacji pozarządowych, a co najmniej jedna czwarta spośród nich ogranicza swoją aktywność tylko do płacenia składek. „Społeczeństwo obywatelskie w Polsce, rozumiane jako działanie w organizacjach dobrowolnych, nie rozwija się, nie wciąga w swoje sieci i struktury coraz większej liczby ludzi” – podsumowują te wyniki autorzy ostatniej opublikowanej Diagnozy społecznej (Janusz Czapiński, Tomasz Panek, Diagnoza społeczna 2013. Warunki i jakość życia Polaków, Warszawa 2014, s. 314). Oczywiście działalność dla swojej małej ojczyzny nie musi oznaczać zrzeszania się, ale jakiekolwiek, także niesformalizowane działania na rzecz lokalnej społeczności, są udziałem tylko 15,2% Polaków (w latach 2009–2011 było to 15,6%). „Obserwowany w ciągu ostatniej dekady powolny, ale systematyczny wzrost zaangażowania na rzecz własnych społeczności zatrzymał się; nie wiemy dziś, na jak długo” – formułują kolejny pesymistyczny wniosek autorzy Diagnozy społecznej 2013… (s. 317). Nie wspominają jednak o jeszcze jednej wadzie trzeciego sektora, którą autor tego artykułu dobrze poznał, obserwując funkcjonowanie samorządu jako dziennikarz mediów lokalnych. Lokalne NGO-sy większość dochodów czerpią z gminnych dotacji, a nie prywatnych datków, stając się de facto organizacjami zależnymi od władzy. Konkursowy charakter zdobywania tych środków niewiele tu zmienia. Łatwo wyobrazić sobie, że nie wszystkie kryteria oceny aplikacji dadzą się przełożyć na zobiektywizowaną punktację, co rodzi możliwości nagradzania organizacji wygodnych dla lokalnej władzy. O tak wypaczonej nauce społeczeństwa obywatelskiego nie usłyszymy od autora Diagnozy społecznej, prof. Czapińskiego, gdyż ten komentator medialny dał się wielokrotnie poznać jako obrońca III RP, jej ideowych ojców, władz i kształtu reform ustrojowych.
Dobrze, że wielu ludzi nie ma o tym pojęcia, gdyż taka wiedza jeszcze bardziej zredukowałaby kapitał społeczny, rozumiany jako zbiór czynników decydujących o społecznym zaufaniu, dbałości o dobro wspólne i współpracy obcych sobie ludzi. Trudno jednak winić za to samych obywateli, gdyż politycy nie dostarczają im przykładów godnych do naśladowania. Elity rządzące raz po raz oblewają egzamin z zaufania i uczą swoich członków składania hołdów lennych zamiast samodzielności w myśleniu i działaniu. Taka niezdolność do inicjatywy w połączeniu z tęsknotą za autorytetami i brakiem jednomandatowych okręgów wyborczych w wyborach do Sejmu warunkują dominację na scenie politycznej partii wodzowskich. Wisi nad nimi duch Piłsudskiego – partyjni działacze to nie obywatele z republikańskimi nawykami, lecz podkomendni, którym kierownictwo wysyła esemesy z instrukcjami, co mają mówić mediom i jak głosować. Można byłoby zredukować Sejm do konwentu seniorów, gdyż to, co ustalą partyjni liderzy, będzie klepnięte przez ich podwładnych na sali obrad. Wielu „szeregowcom” zresztą to pasuje – w społeczeństwie przetrzebionym zsyłkami, powstaniami, Katyniem itd. nadreprezentowana jest tęsknota za silną władzą, która za wszystkich pomyśli i poprowadzi za rękę. Ci, którzy mogli ludzi nauczyć czegoś odmiennego, dawno zostali poddani eksterminacji przez różnych okupantów.
GDZIE TEN BUNT?
Gdy medioznawcy odnotowali, że uczestnicy polskiej edycji Big Brothera zachowują się znacznie odważniej w relacjach z niewidzialnym decydentem niż uczestnicy w innych krajach, uznano to za kolejny dowód na buntowniczą naturę Polaków. Oglądane na ekranie przejawy kombinowania, polemizowania, negocjowania i droczenia się z niewidzialnym „głosem” zyskały zresztą powszechną sympatię widzów tego reality show. Warto jednak w tej sytuacji zadać pytanie, gdzie ten bunt się podział i dlaczego uliczne protesty to domena grup zawodowych walczących o swój interes, a nie obywateli troszczących się o dobro wspólne. Może dlatego, że strajkujących łączą więzi formalne (członkostwo w związkach zawodowych) i nieformalne (znajomi z pracy). Brak tych relacji wydaje się najbardziej prawdopodobną przyczyną słabej liczebności i sporego poślizgu czasowego protestów „frankowiczów”, których nic nie łączy poza rodzajem wziętego kredytu.
W sprawach dotyczących całego społeczeństwa okazujemy swój bunt nieobecnością (niska frekwencja wyborcza, duża emigracja zarobkowa), a nie czynnym sprzeciwem. Okupacja Państwowej Komisji Wyborczej trwała krótko i zgromadziła niewielką liczbę osób, a podwyższenie wieku emerytalnego (wbrew opinii 90% społeczeństwa!) w ogóle nie wyprowadziło tłumów na ulice.
Lud uczony przez kilkadziesiąt lat posłuszeństwa nie tylko nie ma ochoty na budowę społeczeństwa obywatelskiego, ale nawet często daje się władzy namówić do aktywności zgodnej z jej interesami. Wśród wyborów parlamentarnych (najbliżej nam do systemu parlamentarno-gabinetowego, więc to one mają największe znaczenie) największą frekwencją w III RP cieszyły się wybory z 2007 r. (wybory do Sejmu kontraktowego miały wyższą frekwencję, ale odbyły się jeszcze w PRL), czyli odebranie władzy PiS, korektorom dotychczasowego kursu transformacji. Frakcja „ciepłej wody w kranie” nie ma miażdżącej większości w społeczeństwie, ale jej minimalizm okazał się najatrakcyjniejszą ofertą przez dwie kadencje parlamentarne z rzędu.
KOLEJNA ZALETA KOŚCIOŁA
„W imię wolności współczesny świat sprywatyzował moralność” – pisała już czternaście lat temu Maria Smereczyńska (Jednocząca się Europa a rodzina, „Niedziela”, 12 VIII 2001), bowiem proces ten widoczny był od dawna. Rozluźnienie więzi rodzinnych nie jest co prawda jedyną przyczyną wybiórczego podejścia (głównie) nowych pokoleń do etyki katolickiej, ale z pewnością nadaje się przynajmniej na świetny katalizator takich zmian. W demontażu rodziny pomoże z pewnością ratyfikowana przez Sejm Konwencja Rady Europy o zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej.
Atomizacja społeczna to dobra gleba dla indyferencji religijnej. Współczesny świat zachęca ludzi do wygodnego życia bez cierpienia, więc podchodzą oni do religii jak do sklepowej półki, wybierając taki zestaw dogmatów i przykazań, jaki im odpowiada. Ty decydujesz – słyszą przecież tyle razy od czwartej władzy, która akurat w tej sprawie pozwala na inicjatywę (o ile nie przeszkadza ona inżynierii społecznej spod znaku gender), ale tłumi dyskusję o sensie pytania o zgodę urzędnika, gdy chcemy postawić płot na własnej działce dookoła domu. Mamy się uwolnić od religii, ale od państwa – wprost przeciwnie, mamy jeszcze pogłębić swoją zależność. To władza chce decydować o treści wychowania dzieci bez pytania nas o zgodę. To politycy decydują za nas, jakich żarówek, odkurzaczy i termometrów mamy używać, skazując nas na rolę trybików w biurokratycznym systemie. Upadek norm religijnych ich nie obchodzi, gdyż w Kościele upatrują konkurenta o rząd dusz. Tymczasem nieoczekiwanie okazuje się on najlepszym partnerem do budowy społeczeństwa obywatelskiego. Ze wszystkich rodzajów organizacji pozarządowych w naszym kraju najwięcej członków mają organizacje katolickie.
Co jeszcze nam może pomóc? Duże pole do popisu daje internet, który co prawda nie tworzy mocnych więzi (utrwala tylko te istniejące wcześniej), lecz pozwala skrzyknąć się obcym sobie ludziom mającym wspólny cel. Niestety jego funkcja mobilizacyjna ma charakter tymczasowy. Użytkownicy Facebooka zapraszani są na wiele wydarzeń, ale nie prowadzą one do trwałego zaangażowania. (Ba! Nawet samo uczestnictwo w „wydarzeniu” nie musi oznaczać fizycznej na nim obecności! W końcu to świat wirtualny…). Akcyjne podejście do problemów znamy z corocznych edycji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy: wrzucamy datek do puszki podczas styczniowego finału i traktujemy naszą całoroczną aktywność charytatywną jako odhaczoną, niczym materiał na studiach, który wkrótce po zaliczeniu można zapomnieć (studenci dodają jeszcze: …i zapić) w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Należy przyznać, że w wielu wypadkach jednorazowy wysiłek wystarcza do sukcesu. Grupy ludzi skupione wokół jednego postulatu potrafią być skuteczne, ale muszą nadrobić powierzchowność więzi dużą liczbą zaangażowanych osób, jak np. w protestach anty-ACTA (dużej frekwencji pomógł temat protestu – ACTA jawiło się przeciętnemu obywatelowi jako zabranie internetu, a to w dzisiejszych czasach prawie jak zakaz oddychania). Gdy akcyjność ma się przerodzić w długotrwałą zmianę, okazuje się to przeszkodą nie do pokonania, co pokazały marsze po śmierci Jana Pawła II, których masowość nie pozostawiła po sobie nic trwałego poza wspomnieniami uczestników. Ci ludzie byli bowiem przypadkowym i chwilowym tłumem o dużej heterogeniczności, skrzykniętym ad hoc. Łączyło ich za mało wspólnych mianowników.
Jak odwrócić trend egoizmu i nauczyć ludzi, że troska o dobro wspólne jest grą wartą świeczki? Potrzebna jest długoletnia organiczna praca u podstaw, na podobieństwo tej prowadzonej pod zaborami przez endecję. To będą długie dekady czekania bez gwarancji sukcesu, ponieważ adresat tego wysiłku nie jest nim na razie zainteresowany, a jego kompetentnych nadawców ciągle brakuje. Wszystko zależy od tego, czy wystarcza nam rola samotnych atomów, czy chcemy czegoś więcej.
Marcin Motylewski
pgw