Byłem u Ciebie w ten dzień przedostatni…

2013/01/19

Późna jesień to zdecydowanie zła pora dla starych, schorowanych ludzi. Ale w jubileuszowym roku 2005, kiedy to ukończył 90 lat, ks. Jan Twardowski miał za sobą już wiele jesieni, także w chorobie, która w połowie 2002 roku przykuła Go do łóżka.

Znosił tę sytuację bez słowa skargi, a nawet starał się dostrzegać jej dobre strony. Gdy podczas odwiedzin pytałem, kiedy mam znowu przyjechać, odpowiadał: „Kiedy tylko chcesz, przecież zawsze tu jestem..”. A w rozmowie dodawał: „Popatrz, nigdy bym się nie dowiedział, że mam tak wiele życzliwych mi osób, gdyby nie choroba”

Niezmiennie jednak czekał na kolejne wakacje, by wyjechać w ukochane mazowieckie lasy, bo „wakacje to najpiękniejsza pora – powtarzał niezmiennie – podarowana nam przez Pana Boga”.

Antologia życia

Kolejne lata ujawniały nieubłaganą prawdę, że Jego czas się dopełnia. Ale jeszcze w czasie wakacji 2004 roku, gdy zaczął dziewięćdziesiąty rok życia, podjęliśmy ogromną pracę nad antologią poezji polskiej od Bogurodzicy po twórczość Jego kolegów, „młodych, dwudziestoletnich”, rozstrzelanych lub poległych w powstaniu warszawskim. Wciąż zwracał się do mnie z prośbą o kolejne wiersze swoich ulubionych poetów. Niekiedy nie potrafił jednak sprecyzować, o jaki utwór chodzi. Prosiłem wówczas o przypomnienie choćby jednej zwrotki. Zdarzało się, że odpowiadał: „Całej zwrotki nie pamiętam..”. Proponowałem podanie jakiejś charakterystycznej frazy. „Zaraz sobie przypomnę – słyszałem – ale przecież na pewno go znajdziesz, bo to taki znany wiersz..”. Wyszukiwałem, robiłem odbitki kserograficzne i przywoziłem do Anina. Czytaliśmy razem, a ksiądz wybierał. Kazał też wpisywać sobie do notesu ciekawsze metafory, puenty, aforyzmy czy poszczególne frazy. Żałuję, że nie zrobiłem kopii tych wypisów, które ujawniały wyjątkowy słuch poetycki i niezwykłą wrażliwość liryczną poety

Po zakończonym „seansie” otrzymywałem kolejne polecenia, zawsze z przestrogą, że muszę to znaleźć, ponieważ w przeciwnym razie antologii „nie będzie”. Ale chciałbym też podkreślić, że z prawdziwą radością przyjmował moje propozycje, pełen gotowości, by żaden, zwłaszcza pojedynczy utwór, zasługujący na zamieszczenie w antologii, nie został pominięty.


Autor odwiedził ks. Twardowskiego w szpitalu w przeddzień śmierci

Podsuwając księdzu jakiś zapomniany, a znakomity tekst, nieodmiennie słyszałem: „Bez tego wiersza antologia byłaby do niczego..”.

Książka ta okazała się jego poetyckim testamentem. Była świadomie podjętą próbą przewartościowania przemian naszej poezji od czasu, gdy powstały podręczniki historii literatury. W ujęciu pierwszych twórców wielkich syntez historycznoliterackich progiem rozwoju poezji polskiej był przełom średniowiecza i renesansu, gdy człowiek wybrał ziemię jako najważniejsze miejsce realizacji swoich dążeń. Od tego momentu – według pozytywistycznych uczonych i ich następców – w naszej poezji na plan pierwszy wysunęła się liryka świecka, a nurt religijny, który zapoczątkował dzieje polskiego słowa poetyckiego, coraz bardziej tracił na znaczeniu, by od oświecenia niemal już nie uczestniczyć w przemianach artystycznych.

Antologia Bóg czyta wiersze, w myśl przekonania autora, że „nie ma dwóch światów/ jest jeden/ niebo chodzi po ziemi/ ziemia chodzi po niebie…”, przywracała zatraconą przez badaczy literatury jedność poezji polskiej, scalając nurt religijny ze świeckim. Wybór ten – o czym zostało tu już wspomniane – jest też najlepszym kluczem do głębszego odczytania liryki samego ks. Twardowskiego, który zniecierpliwiony wieloma uproszczeniami krytycznoliterackimi na swój temat, napisał: „Niektórzy widzą w nich [wierszach] tylko biedronki, sikorki i motyle, ale chyba widzą za mało i nie to, co trzeba”

Zgoda na nieuniknione

To były ostatnie takie pracowite wakacje. Także po powrocie do Warszawy kontynuowaliśmy rozpoczęte wówczas przedsięwzięcie. Spisywałem komentarze do poszczególnych rozdziałów antologii. Ksiądz wertował swoje wcześniejsze książki, wydobywając z nich różne „złote myśli”, którymi puentował wypowiedzi, jak ta o istocie wiersza: „Gadulstwo jest zawsze brodzeniem po płytkiej rozlanej wodzie, a prawdziwy wiersz, podobnie jak modlitwa, to zatrzymanie się przy źródle”. Można w tym dostrzec rozstrzygnięcie jednej z najczęściej powracających kwestii w wypowiedziach ks. Twardowskiego, który stojąc już przy źródle, osiągnął to, do czego przez całe życie dążył – stworzył wiersz tak samo p r a w d z i w y jak modlitwa. Mógł więc w ostatnich swoich godzinach swojego życia modlić się tymi słowami:

Zamiast śmierci / racz z uśmiechem / przyjąć Panie pod Twe stopy / życie moje / jak różaniec

W czterech wersach zawarł wszystko, co najważniejsze: obraz uśmiechniętego Chrystusa na Krzyżu, pod którego stopy złożył całe swoje życie, zamknięte jak łańcuszek różańca.

Odwiedzając Księdza systematycznie, nie dostrzegałem jakichś wyraźnych różnic w stanie zdrowia. Nagle wszystko to musiało ustąpić wobec kolejnego dramatycznego wydarzenia. W lutym 2005 roku przeszedł drugi zawał serca i jeszcze jedno zapalenie płuc. Dopiero teraz, porównując fotografie ze stycznia i z lipca, widzę, jak bardzo się fizycznie zmienił po tych przejściach.

Po uroczystościach związanych z jubileuszem 90-lecia urodzin poeta jeszcze raz skorzystał z zaproszenia pani dr Aldony Kraus i wyjechał na wakacje do Anina. Niestety, od początku było widać, że zbliża się nieuchronne…

W przeddzień

Na początku listopada otrzymałem bardzo niepokojący telefon. Dzwonił pan prof. Tadeusz Olszewski, organista w kościele Sióstr Wizytek; wraz z bratem Czesławem należą do najstarszych przyjaciół ks. Twardowskiego. Ksiądz w bardzo ciężkim stanie trafił do szpitala. Po dwóch tygodniach wszakże powrócił w zupełnie dobrym zdrowiu. Na tyle dobrym, że.. snuł plany dotyczące kolejnych wakacji w Aninie Aninie. Odwiedziłem go 23 listopada i wyraziłem swoją radość, że nie ulega „jędzy-chorobie”. Podpisał mi kilkanaście tomów Wierszy największej nadziei, które od 2003 roku znajdowały się w ciągłej sprzedaży. Uważał tę edycję za najpiękniejszą ze swoich książek, a nawet żartował, że chyba dlatego tak długo żyje, aby mógł doczekać się owego niezwykle okazałego wydania. Powróciliśmy, oczywiście, do sprawy antologii, tym chętniej, że pan Krzysztof Tur kończył właśnie opracowanie graficzne, bodaj jeszcze piękniejsze niż Wiersze największej nadziei. Przygotowaliśmy krótki tekst do czytelników. Ksiądz polecił mi, abym w domu przepisał tych kilka zdań na komputerze i przywiózł za tydzień do autoryzacji.

30 listopada wybrałem się do księdza. Z dworca Warszawa Centralna jechałem autobusem. Kiedy pojazd skręcał w Krakowskie Przedmieście, z klasztoru Sióstr Wizytek wyjechała na sygnale karetka.

16 stycznia zadzwonił pan Tadeusz Olszewski z wiadomością, że ksiądz mnie prosi do siebie do szpitala. Pojechałem następnego dnia. Jakież było moje zdumienie! Zastałem go wprawdzie z kroplówką w lewej ręce i podłączonym przewodem tlenowym, ale nie leżał, tylko siedział, oparty o poduszki, swobodnie się poruszał, wyciągnął do mnie obie ręce i powiedział: „Nareszcie jesteś…”

Podpisał mi wydruk strony tytułowej, wyraźnie zaznaczając: „W szpitalu 17 stycznia 2006 r.”. W dedykacji zaś panu Krzysztofowi Turowi napisał m.in.: „Widziałem projekty naszej wspólnej książki. Jestem zachwycony…”. Nie wiem, ilu ludzi w ten sposób żegnało się ze światem, wyznając zachwyt dla piękna.

Przypomniał Antologię współczesnej poezji polskiej 1918–1938 Ludwika Frydego i Antoniego Andrzejewskiego, w której, mimo przyjaźni z Frydem, nie znalazły się jego wiersze, oraz antologię swojego Mistrza, prof. Wacława Borowego, dodając: „Popatrz, teraz i ja będę miał swoją antologię…”.

Wszystko to działo się w szpitalu, ale atmosfera naszej rozmowy była zupełnie nieszpitalna. Nie pojawił się w tym czasie nikt z personelu medycznego, ksiądz na nic się nie skarżył, czułem się jak w mieszkaniu przy Krakowskim Przedmieściu, chociaż po raz ostatni byłem tam niemal dwa miesiące wcześniej. W pewnym momencie ks. Twardowski jakby sam uznał, że atmosfera jest zbyt lekka, i powiedział: „Wiesz, tak naprawdę jestem bardzo chory. Serce słabe, nerki do niczego…”, ale zaraz powrócił do literatury. Pytał, co ciekawego się ukazało, co czytam, o czym piszę. Potem jeszcze zapytał o moje dzieci, wszystkim napisał osobne dedykacje. Uśmiechał się, gdy powiedziałem, że Dominisia, o której napisał uroczy wierszyk jako „ładnym Smaszczątku”, za dwa miesiące skończy osiemnaście lat. Ksiądz zachował jednak tę formę imienia, dodając: „Wierszyk o Tobie jest stale żywy”.

„Tylko On jeden…”

Odchodziłem ze szpitalnej sali w pogodnym nastroju, spoglądając na księdza, który – jak zawsze – żegnał mnie znakiem krzyża.

Już następnego dnia wszystko to musiało ustąpić przed porażającą prawdą kolejnego telefonu od panów Olszewskich, kiedy usłyszałem: „Ksiądz znajduje się w agonii..”.

Nie wiem dlaczego, ale przypomniałem sobie, kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z tym słowem – podczas odchodzenia Jana XXIII. Z radia watykańskiego usłyszałem, że papież jest w agonii, a tata mi powiedział, że to oznacza umieranie. Przez cały dzień, między kolejnymi telefonami do Warszawy, powracałem myślami do spotkania sprzed kilkunastu zaledwie godzin, które w niczym nie zapowiadało tego, co się działo w szpitalu na Banacha.

Modliłem się, chociaż trudno mi było uwolnić się od wspomnień i powracającej myśli: „Jakie to niepojęte, że przez tyle lat dane mi było być tak blisko najbardziej niezwykłego poety naszych czasów”, o którym Ojciec Święty Jan Paweł II w prywatnym liście napisał: „Tylko On jeden tak pisze i tak też przez swoją poezję prowadzi ludzi do Pana Boga”.

Powtarzałem za poetą:

spotkania co przychodzą same tak dokładnie konieczne że zupełnie czyste wie o tym serce jak skrzydło niezgrabne w życiu co bez śmierci byłoby banałem…

Waldemar Smaszcz

Artykuł ukazał się w numerze 01/2010.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej