Carpe diem, czyli rzecz o dobrej śmierci

2014/11/14

Pamiętajcie, panie, o tej godzinie, możecie jej być pewni, bo nikogo nie ominie, kiedy dusza ujdzie z was, kiedy opuści świat, potęgę, bogactwa i nawet własne ciało i gdy ukaże się naga i zrozpaczona […]. Wtedy zapragnie uciec, ale sił jej nie starczy. (Hinkmar z Reims w mowie do króla Ludwika Niemieckiego)

Nie da się nigdy nie umrzeć. To fakt znany kulturze ludzkiej od zawsze i nie warto na jego analizę poświęcać nawet konspektu pracy maturalnej. A jednak – czy w rzeczywistości udającej, że śmierć można pokonać zdobyczami medycyny, a w razie czego po prostu pewnego dnia zasnąć gdzieś spokojnie w klinice eutanazji, w której konanie zastępuje się aktem godnego odchodzenia w nicość – nie porzucamy naszego człowieczeństwa i nie poganiejemy bardziej, niż nasi słowiańscy przodkowie?

Z zaciekawieniem przeglądam opisy ludowych obrządków Lubelszczyzny, będących dalekim echem prasłowiańskich wierzeń wymieszanych z chrześcijańską katechezą. Komuś śmierć puka do drzwi: pies wyje, koń grzebie kopytami, gdzieś zakrakał kruk. Normalne odgłosy natury, a jednak ludzie wiedzą, że śmierć stoi u wrót. W czyimś domu leży chory albo starzec, po wsi chodzi ciężarna kobieta, ale śmierć może być pisana każdemu. Na pewno zawsze trzeba mieć na podorędziu gromnicę, różaniec, a najlepiej jeszcze wodę święconą, która przyda się konającemu, gdy będzie umierał w przedłużającym się cierpieniu. I zawsze trzeba zadbać, żeby lustra były zasłonięte, bo dusza może zechce zostać w domu. Któż z nas nie zna ze starych przekazów tych i tym podobnych przestróg? Służyły one zawsze jednemu: ułatwieniu przejścia człowieka przez ten jedyny w życiu moment, jakim jest zgon, i uwolnieniu żywych od duszy zmarłego. To echo dawnych wierzeń słowiańskich, zgodnie z którymi kraina umarłych miała być ciemna i zimna, więc dusze niechętnie się do niej udawały, czasami wolały przebywać wśród bagien i łąk, a najchętniej przy piecu w chacie, wśród rodziny.

Chrześcijańscy misjonarze przynieśli ze sobą nowy obraz śmierci. Dalej pozostawała nieuchronna i nie dało się od niej uciec, ale nabierała cech wyboru drogi: umierający mógł iść do nieba lub zostać porwanym do piekła. Odtąd dusza miała wiecznie, choć to trudno było pojąć nawet tuzom teologii, przebywać w obecności Boga lub szatanów. Wydaje się, iż we wczesnym średniowieczu jedynym pewnym sposobem otwierającym bramy Niebieskiej Jerozolimy pozostawała śmierć męczeńska, a raj wydawał się niezwykle odległą i raczej nieosiągalną dla znakomitej większości chrześcijan perspektywą. Gdzieś istniała kraina jasna i zielona, gdzie szczęśliwe dusze zbawionych przechadzały się w poczuciu dobrze przeżytego życia i gdzie można było się dostać jeśli nie drogą męczeństwa, to ascezy i pokuty, zarezerwowanej jednak dla mnichów i wybrańców Boga. Przyjęcie chrztu zabezpieczało przed potępieniem, powszechnie jednak ochrzczeni przedstawiali sobie różne odmiany cierpień zmarłych oczekujących na sąd ostateczny. Resztę zakrywała zasłona tajemnicy, uchylona tylko Chrystusowym ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało… Ludzie bali się umrzeć śmiercią złą – nagłą lub w klątwie. Pod grzesznikiem mogła rozstąpić się ziemia, mógł paść rażony piorunem, przewrócić się albo zostać ugryzionym przez psa. Nie zadbał o spowiedź, nie uczynił pokuty. W literaturze tego okresu często pojawia się motyw grzesznika umierającego ze świadomością potępienia. Tak konał poprzednik św. Wojciecha na stolicy praskiej, Ditmar: udręczoną wyrzutami sumienia duszę biskupa „nieczyste duchy uniosły do piekielnej otchłani”. „Płacz i zgrzytanie zębów”… Na miniaturach kodeksowych i obrazach wyłania się paszcza na poły legendarnego Lewiatana połykającego dusze potępionych, diabły uwijają się wokół tej otchłani mąk, widłami dopychając ile wlezie rozpaczliwie broniące się małe nagie postaci. Nieprzejednany anioł Boży zamyka piekło na klucz.

Lęk przed takim końcem życia stanowił najsilniejszy bodziec do pokuty. Zgodnie z przekonaniem epoki, podtrzymywanym przez gorliwych kaznodziejów i przekazy ludowe, nikt nie mógł być pewny swego pośmiertnego losu. Możni próbowali zabezpieczyć go sobie znakomitymi fundacjami klasztornymi, kto mógł, opłacał sobie modlitwy pobożnych mnichów i mniszek, poszukiwał możliwości złożenia doczesnych szczątków gdzieś na terenie cmentarza przy kościele, a najchętniej w obrębie murów świątyni, gdzie przestrzeń sakralna zapewniała ochronę przed działaniem złych mocy. Bo przecież któż mógł być do końca pewien, że dusza wciąż nie przebywa w grobie, oczekując na dzień sądu? Może ogląda tam rozkład ciała albo cierpi w ciemnościach? Wśród wykształconych krążyły liczne odpisy wizji zaświatów, które przeczyły takim przekonaniom, ale nawet pobożne zakonnice, recytując Oficjum Boskie za zmarłych, przywoływały obrazy mąk fizycznych duszy dręczonej samotnością grobu. W 1254 r. Kościół zatwierdził ostatecznie dogmat o istnieniu czyśćca, gdzie dusze miały doznawać łaski oczyszczenia i oczekiwać na swoją kolejkę do raju. W tym czasie katechizacja szerokich mas chrześcijan otwierała przed nimi skarbiec sakramentów: spowiedź, Msza św., podczas której można było przynajmniej spojrzeć na Hostię, a to już zapewniało przedłużenie życia. W końcu biskupi zgromadzeni we Florencji wydali w 1439 r. zalecenie przyjmowania ostatniego namaszczenia z jego środkami wzmacniającymi władze duchowe cierpiącego człowieka. Wszystkie te środki służyły złagodzeniu lęku przed śmiercią w grzechu. Bezskutecznie.

Sięgam po starodruk XV-wiecznego traktatu Ars moriendi Mateusza z Krakowa. Oglądam drzeworytnicze ryciny. Tu nikt nie panikuje z powodu choroby, raczej postrzegana jest ona jako doskonały sposób na poskromienie ciała i okiełznanie pychy, stwarza właściwy klimat dla pojednania z Bogiem i skutecznego nawrócenia. A gdy zbliża się chwila konania, należy otoczyć umierającego modlitwą, nie wolno skupiać jego uwagi na cierpieniu otoczenia. Wokół jego duszy już gromadzą się święci z Matką Boską na czele, ale nie brakuje też podstępnego kusiciela. Obecność kapłana i świętego oleju dodaje sił umierającemu, zapalone gromnice rozpraszają mrok i podtrzymują siły modlących się wokół łoża. Ale to konający musi osobiście stawić czoło pokusie przeciwko wierze, którą piekielny smok rysuje przed nim, a za nią już podsuwa pokusę rozpaczy, w której ludzkie grzechy wydają się nieprzebytym morzem zła. Gdyby nie pomoc obecnych przy śmierci aniołów, a zwłaszcza Anioła Stróża, można by zwątpić w dobroć Boga i uwierzyć we własne potępienie. Oto już diabeł podsuwa kolejny obraz – to lęk przed przedłużającym się konaniem, a za nim najbardziej podstępna pokusa pychy z jej przekonaniem, że można sobie ze wszystkim poradzić samemu. Tu najlepszym szermierzem okazuje się Maryja. I wreszcie kuszenie bogactwem. Diabeł przypomina człowiekowi rozmiar jego majątku, który tak bardzo żal chciwcom opuścić. Jakże trudno zwyciężyć te wszystkie pokusy, których cierpienie fizyczne jest tylko oprawą i narzędziem, a to można zatrzymać dla siebie albo oddać w ręce złego ducha. Nauka umierania chrześcijańskiego wydana w 1604 r. pogłębia obraz przygotowań do śmierci. Jan Januszowski ubrał swój tekst w dialog pomiędzy zamożnym Kupcem a Pustelnikiem, który wskazuje, że aby dobrze przeżyć śmierć, należy o niej pamiętać przez całe życie, każdy zgodnie ze swoim stanem, odmawiając codziennie pacierz i spisawszy testament. W chorobie trzeba szczególnie pamiętać o przyjęciu sakramentów, uzbrajając się do walki duchowej i zadbać o pomoc kogoś oddanego. Gdy nadejdzie chwila konania, należy koniecznie pożegnać się z rzeczami światowymi i rodziną, by więcej o nich nie myśleć, oddając się wyłącznie modlitwie. Szczególnym narzędziem pomocnym w tej godzinie okazuje się rozmyślanie o Męce Zbawiciela.

Jedno pozostaje dla staropolskich mistrzów duchowości pewne: głupi jest człowiek, który pragnie przedłużenia swego życia i wierzy w taką możliwość. Oto chrześcijaństwo w Polsce ma za sobą długą drogę odchodzenia od pogańskich wierzeń w zimną krainę zmarłych, skąd wyjście prowadziło tylko na moczary i bezdroża samotności. Zdobyczą chrześcijaństwa stał się obraz Miłosierdzia Bożego schylającego się nad grzesznikiem, który nie panikuje na myśl o chwili konania. Ale ma ono przed sobą również horyzont XXI w., w którym medycyna, a za nią etyka staną przed problemem uporczywego podtrzymywania przy życiu, a umierającego człowieka będzie wypychać w sterylne warunki szpitalne, aby pozostałym przy życiu łatwiej było uwierzyć, że na pewno nigdy nie umrą.

dr Anna Sutowicz

pgw

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#dusza #lęk #śmierć #życie
© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej