Dbał o pogodną atmosferę

2013/05/23

Poznałam księdza prymasa Stefana Wyszyńskiego jako dziecko, kiedy 14 września 1952 roku bierzmował mnie w kościele Matki Bożej Zwycięskiej na Kamionku. Wtedy bierzmowanie było zaraz po pierwszej Komunii świętej. Przyjęłam ją wcześniej, mając 7 lat, a więc w czasie bierzmowania miałam 8 lat. Jednak doskonale pamiętam tę chwilę.

Przeżywaliśmy lęk, czy Ksiądz Prymas nie będzie nas egzaminował z katechizmu. Wkrótce lęk minął. O nic nas nie pytał, tylko o imię, jakie sobie wybraliśmy i przechodził od jednego dziecka do drugiego, udzielając nam sakramentu. Pamiętam jego wysoką, jasną postać. Pamiętam, z jaką uwagą pochylił się nade mną i dotknął mojej twarzy. Do dzisiaj czuję ciepło i moc tej ręki. Po roku, 25 września 1953 został aresztowany. Modliliśmy się za niego z niepokojem. Pamiętam też ogromną radość, kiedy wrócił do Warszawy w październiku 1956 roku. Radość w stolicy była wówczas nie do opisania. Gdy miałam 13 lat, zaczęłam uczestniczyć w spotkaniach Rodziny Rodzin. Wspólnota ta była bardzo związana z księdzem prymasem Wyszyńskim. Mieliśmy ten przywilej, że przychodziliśmy na Miodową na „opłatek”, na „jajko”, czasami na pączki w karnawale. Często słuchaliśmy nagrań jego przemówień i konferencji. W roku 1962, gdy byłam w klasie maturalnej, usłyszałam z taśmy magnetofonowej konferencję Księdza Prymasa na zakończenie rekolekcji dla lekarzy. W nawiązaniu do słów Ewangelii św. Jana: „Kto z was dowiedzie na Mnie grzechu? Jeśli prawdę mówię wam, czemu mi nie wierzycie” (J 8,46), Ksiądz Prymas mówił: „Zapominamy o obowiązkach naszych wobec Boga żyjącego w nas i tak samo mało myślimy o obowiązkach naszych wobec Kościoła Bożego. Dlatego na naszych oczach leci nieustannie ku Kościołowi huragan kamieni i nie masz, kto by je zatrzymał”. Nie mogłam uwolnić się od tych słów. Pomyślałam: czy mogę coś lepszego zrobić z moim życiem niż stanąć i próbować chociaż trochę zasłonić? Miałam wtedy 18 lat. To był początek mojej drogi powołania w Instytucie Prymasa Wyszyńskiego. Po ukończeniu studiów filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim zaczęłam pracować w Sekretariacie Prymasa Polski przy ulicy Miodowej. Pracowałam tam przez 12 lat, do końca życia księdza prymasa Wyszyńskiego.

W codziennych relacjach Ksiądz Prymas, pomimo ogromu obowiązków, był bardzo bezpośredni, zwyczajny, pełen pokoju, dobroci i życzliwości. To był człowiek, rzetelny, pracowity, odpowiedzialny.

 

Przy ołtarzu

Dzień zaczynał się wspólną Mszą świętą w kaplicy domowej. Kaplicę tę zdobią piękne witraże ks. Jana Kiljana. Inicjatorem projektu był sam Ksiądz Prymas. W centrum znajduje się postać Matki Bożej w łowickim stroju ludowym. W dniu montowania witraża, 30 marca 1953 roku, Ksiądz Prymas zapisał w „Pro memoria”: „Witraż przedstawia Matkę Boską w stroju dziewczęcia polskiego, unoszoną przez czterech aniołów do nieba. Pragnąłem widzieć w tym dziele polskie motywy, gdyż z kaplicy Prymasa Polski Matka Boża idzie do nieba z ziemi polskiej, a więc ustrojona jest po polsku. Jestem z tego witraża bardzo zadowolony i dziękuję Bogu, że dał mi możność doczekania się tego witraża”.

Przy ołtarzu posługiwali bracia ze Zgromadzenia Najświętszego Serca Jezusowego. Lud wierny stanowiły siostry elżbietanki i członkinie Instytutu Prymasa Wyszyńskiego pracujące na Miodowej oraz zaproszeni goście. Mszę świętą Ksiądz Prymas odprawiał z wielkim skupieniem i prostotą, wiernie według mszału i liturgii dnia, bez żadnych osobistych zmian i dodatków. Kiedy tylko kalendarz liturgiczny na to pozwalał, używał formularza o Matce Bożej Jasnogórskiej. Gdy wchodziło się do kaplicy przed Mszą świętą, prawie zawsze można było zobaczyć po prawej stronie kaplicy, na klęczniku pochyloną nad brewiarzem postać Księdza Prymasa. Ale nie była to jego pierwsza modlitwa. Kiedyś podzielił się z nami swoją tajemnicą, że ma zwyczaj zaraz po obudzeniu się myślą nawiedzać sanktuaria maryjne i powierzać Matce Bożej najważniejsze sprawy Kościoła.

 

Przy stole

Po Mszy świętej i dziękczynieniu szliśmy na śniadanie. W posiłkach uczestniczyli domownicy i osoby zaproszone.

Gości, którzy uczestniczyli we Mszy świętej, Ksiądz Prymas zwykle zapraszał do stołu. Był bardzo gościnnym gospodarzem. Zachęcał do jedzenia, częstował, często sam obierał jabłka i podawał stołownikom. Potrawy lubił proste, niewyszukane. Nie jadł jedynie tortów, lodów i orzechów, tych ostatnich ze względu na gardło. Miał swoją ascezę, ale bez żadnych dziwności i nigdy swoim umartwieniem nie krępował innych. Kiedyś w rozmowie przyznał się, że stosuje zasadę swojego ojca i zawsze wstaje od stołu tak, że mógłby jeszcze coś zjeść. Doceniał to, co smaczne, umiał pochwalić, podziękować, ale jedzenie nie było dla niego czymś ważnym.

Szacunku dla chleba nauczył się już w dzieciństwie. Po latach wspominał: „(…) pamiętam z dawnych lat, gdy byłem małym chłopcem, że moja matka nie zaczęła dzielić chleba między swoje dzieci, a było ich pięcioro, jeśli przedtem nie zrobiła znaku krzyża na bochnie. A jeśli mi się zdarzyło, że upuściłem na podłogę kromkę chleba, musiałem podnieść i pocałować”.

Zapamiętał, jak wyrabiało się chleb w dzieży i jak smakował chleb powszedni. „Odwiedzałem swojego stryja w jego gospodarstwie. Pamiętam na stole czarny chleb i zachętę: Jedz! Czym chata bogata, tym rada”.

Wróćmy do dnia powszedniego na Miodowej. Często już w czasie śniadania czy innego posiłku były omawiane sprawy, z którymi ludzie przychodzili do Księdza Prymasa. Najczęściej jednak najważniejsze sprawy były przedmiotem osobistych rozmów. Dyktowała to ostrożność. Przy stole Ksiądz Prymas dbał o pogodną atmosferę. Mówił, że przy poważnych tematach źle się trawi. Nie zauważyłam, żeby komukolwiek z nas, pracowników, okazał brak zaufania, wyczuwało się jednak wielką roztropność, nawet przy posiłkach. Dzisiaj, gdy zostały ujawnione pewne materiały IPN-u, rozumiem, dlaczego tak było. Lubił, gdy opowiadaliśmy kawały, także polityczne, ale i te o Wąchocku, góralskie i inne. Czasami sam je opowiadał, na przykład o Nerusiu:

Wraca jaśniepan z sanatorium. Wyjeżdża po niego lokaj. W drodze pan pyta:

– Co słychać?

Lokaj odpowiada:

– Neruś zdechł.

– Tak? Neruś zdechł? A co się stało?

– Nic się nie stało, tylko dwór się palił. Popaliły się krowy, konie, a Neruś latał, padliny się nażarł i zdechł.

Dwór się palił? – pyta przerażony pan.–  Jak to się stało?!

– Normalnie – odpowiada lokaj. – Pani dziedziczka umarła. Świece się paliły przy trumnie. Zajęła się firanka, zapalił się dwór, ogień przeniósł się na stajnię, ze stajni na oborę, konie, krowy się popaliły, a Neruś latał, padliny się nażarł i zdechł.

Kiedy pan o mało nie umarł z przerażenia, lokaj mówi:

– Ale to się spalił dwór sąsiadów…

Wszyscy oddychaliśmy z ulgą, jakby ten pożar u sąsiadów był mniejszą tragedią.

Wspominam ten humor w wielkim skrócie. Ksiądz Prymas potrafił opowiadać go pół godziny i dłużej, ciągle dodając nowe szczegóły. Oczywiście nie przy śniadaniu w dni robocze, ale w święta, w czasie wakacji czy krótkiego odpoczynku w Choszczówce. Zawsze znajdował się przy stole ktoś, kto jeszcze nie słyszał przysłowiowego kawału o Nerusiu i Ksiądz Prymas, choć się opierał, dawał się uprosić i opowiadał.

 

Audiencje i spotkania

Po śniadaniu, jeśli Ksiądz Prymas nie wyjeżdżał, zaczynały się audiencje. Przyjmował na pierwszym piętrze, w tak zwanym gabinecie warszawskim. Przychodzili ludzie z różnych środowisk. Najczęściej kapłani, ale też przedstawiciele władz, świata polityki oraz różnych grup społecznych z kraju i zagranicy. Przychodzili też indywidualni interesanci: lekarze, profesorowie, aktorzy, ludzie wykształceni i prości. Dorośli i dzieci. Niektórzy przychodzący obawiali się podsłuchów. Ksiądz Prymas opowiadał, że pewnego dnia przyszedł ksiądz i zaproponował, że będzie rozmawiał na piśmie, bo w tym domu są podsłuchy. Ksiądz Prymas wziął karteczkę i przeczytał głośno z imieniem i nazwiskiem: „Przyszedł do mnie ksiądz NN i napisał, że chciałby rozmawiać ze mną na piśmie, bo w moim domu są podsłuchy”. Ksiądz zbladł z przerażenia i zawołał: „Co teraz ze mną będzie?” Ksiądz Prymas spokojnie odpowiedział: „Nic nie będzie. Głowy Ci, Bracie, nie utną. A nareszcie przestaniesz się bać”.

Wiele razy docierały do Księdza Prymasa potajemne wieści, że w jego domu są podsłuchy. Kiedyś taką obawę wyraził ktoś z domowników. Ksiądz Prymas odpowiedział: „Wiem o tym, ale nie boję się podsłuchów. My musimy żyć święcie. A co mam do powiedzenia w sprawach publicznych, mówię otwarcie, na ambonie”.

Opatrzność Boża rzeczywiście czuwała nad nami. Nie powiem, żeby życie codzienne wśród podsłuchów i nieustannej obserwacji tajnych służb było łatwe, ale dodawała nam siły postawa Gospodarza, który był człowiekiem prawdziwie wolnym wśród tych wszystkich przeciwności.

Niektóre audiencje i spotkania dodawały Księdzu Prymasowi siły i pewności, że Bóg czuwa nad nim w sposób niezwykły. Opowiadał o łasce, jakiej doznał pewnego dnia. Przyszedł na audiencję kapłan, który budował kościół. Prosił o pomoc finansową na pokrycie dachu. Potrzebował czterysta tysięcy złotych. Ksiądz Prymas poszedł do swojego pokoju, otworzył szufladę w biurku i policzył pieniądze. Było równo czterysta tysięcy. Jak dam wszystko, co mam – pomyślał – a przyjdzie jeszcze ktoś potrzebujący, co wtedy zrobię? Może dam połowę. Ale co ten ksiądz zrobi z połową? Pokryje połowę kościoła, a reszta? Dam wszystko. Wrócił do gabinetu warszawskiego, gdzie odbywała się audiencja, dał księdzu kopertę z pełną sumą na pokrycie dachu kościoła. Wieczorem przychodzi starsza kobieta i prosi brata dyżurnego, żeby poprosił Księdza Prymasa, ale nikogo innego, tylko jego. Brat zgłosił tę kłopotliwą prośbę. Ksiądz Prymas zaprosił kobietę do tak zwanego salonu. Wtedy ona wyjęła owinięty w chusteczkę dar i powiedziała: „Księże Prymasie, to są oszczędności całego życia mojego męża i moje. Dzieci nie mamy. My niedługo pewnie odejdziemy do Boga, niech Ksiądz Prymas przyjmie ten dar na Kościół. Ksiądz Prymas przyjął, podziękował, obiecał modlitwę, pobłogosławił i wrócił do pokoju pracy na górze. Otworzył zawiniątko, policzył, a tam równo czterysta tysięcy! Tyle, ile dał.

Oprócz audiencji indywidualnych były też spotkania grupowe. W sali św. Jana spotykał się Ksiądz Prymas z księżmi, siostrami zakonnymi, lekarzami, prawnikami, nauczycielami, katechetami, z członkami Towarzystwa Przyjaciół KUL i kombatantami. Najczęściej były to spotkania z okazji świąt Bożego Narodzenia, Wielkanocy, a także imienin Księdza Prymasa – 3 sierpnia. Byłam świadkiem bardzo wielu tych spotkań, zawsze staraliśmy się obdarować gości. W rozdawanych kopertach był zwykle tekst jakiegoś ważnego przemówienia Księdza Prymasa, list z jego życzeniami i fotografia. Teksty przepisywały maszynistki początkowo na ręcznych maszynach do pisania, później na elektrycznych na przebitkach. To było między innymi moje zadanie – zamówić odpowiednią liczbę tekstów, odebrać je, włożyć do kopert i potem rozdać. W tamtych czasach był to niemal jedyny sposób upowszechniania nauczania Księdza Prymasa. Nie wolno było drukować jego przemówień, nie było radia katolickiego, nie było wolnej prasy, nie było programu w telewizji. Niekiedy Ksiądz Prymas okazywał niezadowolenie, że do kopert wkładamy jego zdjęcie. Tłumaczyłyśmy, że ludzie bardzo o to proszą. I rzeczywiście tak było. Ksiądz Prymas przymykał wtedy oko i pozwalał na spełnienie próśb przychodzących.

Na spotkaniach w sali św. Jana, w prawym skrzydle Domu Arcybiskupów Warszawskich, zwykle goście najpierw składali życzenia, Ksiądz Prymas odpowiadał, a potem były indywidualne rozmowy. Na przykład w czasie spotkań opłatkowych Ksiądz Prymas szedł między ludzi i osobiście dzielił się opłatkiem z każdym, starał się zamienić choć kilka słów. Był to ogromny wysiłek, ale też wielka radość dla ludzi.

Szczególnym wydarzeniem były spotkania z młodzieżą akademicką. Na tak zwany pączek przychodziło nieraz kilkaset osób. Ksiądz Prymas chodził wśród młodzieży, zachęcał do jedzenia, urządzał konkursy, kto zje więcej! Też oczywiście były koperty i zwykle jakaś dyskretna pomoc materialna na ręce rektora kościoła św. Anny czy duszpasterza akademickiego przy kościele Ojców Jezuitów przy Rakowieckiej oraz św. Jakuba przy placu Narutowicza. Ksiądz Prymas wielką troską otaczał duszpasterstwo akademickie. Aby pomóc biednym zdolnym studentom, m.in. kupował ich obrazy, gobeliny. Do dzisiaj niektóre z nich zdobią ściany kaplicy Jasnogórskiej Matki Kościoła w Choszczówce.

Pewnego dnia zgłosiła się do Instytutu autorka tych gobelinów. Koleżanka powiedziała jej, że w kaplicy w Choszczówce widziała jej dzieła z czasów studenckich. Zainteresowała się tą informacją, przyjechała do Choszczówki i uradowana zabrała swoje dzieła do konserwacji. Później oddała pięknie odnowione.

Pamiętam, że zawsze na Boże Ciało, na centralną procesję na Krakowskim Przedmieściu, Ksiądz Prymas „zamawiał” u św. Antoniego pogodę, a potem w dowód wdzięczności przeznaczał pewną sumę na pomoc dla studentów. Któregoś roku pogoda była ładna przy trzech ołtarzach, a przy czwartym, gdy już kończyła się procesja, lunęło jak z cebra. Wszyscy wracaliśmy do domu przemoczeni. Pytamy Księdza Prymasa: „Jak tam będzie ze św. Antonim w tym roku?” Odpowiedział: „Dam, ale trochę mu potrącę”.

Wśród licznych audiencji, szczególny charakter miały spotkania z aktorami. Przychodzili do Księdza Prymasa z wielką atencją. Zawsze też starali się przynieść mu trochę radości swoimi występami. Te audiencje były dla Księdza Prymasa prawdziwym umocnieniem i odprężeniem. Także aktorzy przeżywali te spotkania z właściwą sobie niezwykłą wrażliwością, kulturą i wdzięcznością. Pamiętam spotkanie z Anną German. Była wyższa kilka centymetrów od Księdza Prymasa. Był zachwycony jej śpiewem.

Wiele radości przynosiły Księdzu Prymasowi także spotkania z Rodziną Rodzin, która uważa go za swojego założyciela. Kiedy Rodzina Rodzin przychodziła na audiencję, Ksiądz Prymas nie tylko przemawiał, ale spotykał się z poszczególnymi rodzicami, brał dzieci na ręce, błogosławił im; także na tych spotkaniach zazwyczaj były pączki, cukierki, obrazki.

Sporo czasu ksiądz prymas Wyszyński poświęcał na spotkania z grupami polonijnymi. Z rodakami zza oceanu często przyjeżdżał ksiądz prałat Zdzisław Peszkowski, ocalony jeniec Kozielska, wieloletni profesor i wychowawca Zakładów Naukowych w Orchard Lake w USA. Ksiądz Prymas tłumaczył rodakom naszą sytuację, przybliżał aktualny program duszpasterski, włączał ich w nurt pracy Kościoła w Polsce, w program Wielkiej Nowenny, czuwania soborowe, Społeczną Krucjatę Miłości. Dziękował za wierność ojczyźnie i pomoc, umacniał w wierze. Z uwagą słuchał ich problemów i pytań o różne sprawy. Czuło się, że przybywali do niego jak do ojca, który łączy ich z ojczystym gniazdem.

 

Przy biurku

Posługę Księdza Prymasa na Miodowej w ogromnej mierze wypełniała praca przy biurku. Rano sekretarz, ksiądz Hieronim Goździewicz, kładł na biurku sterty listów i pism. Gdy czasami rano wchodziłam do pokoju pracy, myślałam: „kiedy ten biedny Ojciec (tak zwracaliśmy się do Księdza Prymasa) da sobie z tym radę?” Po godzinie wszystko było uporządkowane. Pisma dotyczące odpowiednich zagadnień Ksiądz Prymas odkładał do odpowiednich teczek: Gniezno, Warszawa, sprawy personalne, Kościół – państwo. I już był ład, na każdym piśmie znajdowała się odręczna adnotacja zawierająca treść odpowiedzi, czasem gotowa odpowiedź. Ksiądz Goździewicz zabierał tak przygotowaną korespondencję do dalszego opracowania i najczęściej następnego dnia rano przynosił Księdzu Prymasowi odpowiedzi do podpisu. Nie było listu, na któryby Ksiądz Prymas nie odpowiedział, nawet na kartkę dziecka, jeśli tylko był adres zwrotny. Dzieci pisały dużo listów do Księdza Prymasa, zwłaszcza w czasie II Soboru Watykańskiego. Podziwiałam tę rzetelność w stosunku do ludzi, często przecież nieznanych.

Kiedy przygotowywał listy pasterskie lub jakieś inne ważne dokumenty, prosił, aby zawiesić wszystkie bieżące sprawy i bez absolutnej konieczności nie wchodzić do pokoju pracy. Wiedzieliśmy, że w tym dniu Ksiądz Prymas „jest zamknięty”. Pracował bardzo sprawnie, niekiedy prosił o przygotowanie cytatów. Do dzisiaj mam taką karteczkę z prośbą o znalezienie wiersza Norwida: „Krzyż i dziecko”.

Kazań Ksiądz Prymas nie pisał. Zawsze przygotowywał sobie tylko punkty, niekiedy cytaty. Mówił żywym słowem. Od 1957 roku przemówienia Księdza Prymasa były nagrywane na taśmę magnetofonową. Następnie trzeba było spisać przemówienia z taśmy, zrobić korektę, ponieważ nawet najpiękniejszy język mówiony jest inny niż pisany. Tak opracowane teksty wracały do Księdza Prymasa do autoryzacji.

W zbiorach Instytutu Prymasa Wyszyńskiego znajduje się 67 tomów maszynopisów samych tekstów autoryzowanych. Obecnie są one wydawane chronologicznie w serii „Dzieła Zebrane”. Ukazało się 11 tomów, a jeszcze to nie jest połowa. Przemówienia te są skarbnicą głębokiej mądrości i Bożo-ludzkiej kultury, cennym dziedzictwem duchowym dla przyszłych pokoleń. Ojciec Święty Jan Paweł II w orędziu po śmierci kardynała Wyszyńskiego napisał: „Szczególnym przedmiotem (…) medytacji uczyńcie postać niezapomnianego Prymasa, śp. Kardynała Stefana Wyszyńskiego, jego osobę, jego naukę, jego rolę w jakże trudnym okresie naszej historii. To wszystko uczyńcie przedmiotem medytacji i podejmijcie to wielkie i trudne dzieło, dziedzictwo przeszło tysiącletniej historii, na którym on, Kardynał Stefan, Prymas Polski, dobry pasterz, wycisnął trwałe, niezatarte piętno. Niech dzieło to podejmą z największą odpowiedzialnością pasterze Kościoła, niech podejmie je duchowieństwo, kapłani, rodziny zakonne, wierni każdego wieku i każdego zawodu. Niech podejmą je młodzi. Niech podejmie je cały Kościół i cały naród. Każdy na swój sposób, tak jak Bóg i własne sumienie mu wskazuje. Podejmijcie i prowadźcie je ku przyszłości”.

 

Chwile odpoczynku

Słuszne wydaje się pytanie, jak człowiek przy takim ogromie pracy mógł znaleźć czas na odpoczynek. Rzeczywiście nie było to łatwe. W ciągu dnia pracy na Miodowej Ksiądz Prymas odpoczywał od 20 minut do pół godziny po obiedzie, zwykle jednak i wtedy coś czytał. Czasami wieczorem szedł do ogrodu, aby spacerując, odmówić różaniec. Bardzo kochał ten ogród. Miał swoją ulubioną magnolię. Długo czekał, żeby zakwitła. Wiosną 1981 roku, przed śmiercią Księdza Prymasa, cała okryła się białymi kwiatami. W rok po jego śmierci uschła. Może i drzewo czuje tęsknotę?

Na kilka dni przed śmiercią Ksiądz Prymas na wózku inwalidzkim udał się do ogrodu. Chciał zostać sam. Z okien patrzyliśmy, jak się żegnał ze swoimi drzewami, krzewami, kwiatami. Było to 22 maja, a więc czas dla zieleni najpiękniejszy.

W ostatnich latach życia jeden dzień w tygodniu teoretycznie był przeznaczony na tak zwany odpoczynek. Dzień ten kardynał Wyszyński spędzał w domu Instytutu, w Choszczówce pod Warszawą. Na ten czas zabierał jednak zazwyczaj zaległą pracę biurową, pisał projekty listów pasterskich, memoriałów, przygotowywał ważne wystąpienia. „Odpoczynek” polegał na tym, że mógł spokojnie pracować, bez ciągłej gotowości na spotkania z ludźmi. Miał w tych dniach więcej czasu na lekturę. Dla odprężenia czytał Makuszyńskiego, Wiecha, zbiór opowiadań Małaczewskiego „Koń na wzgórzu”. Czytał bardzo dużo z różnych dziedzin równocześnie. Pozycje naukowe na przemian z beletrystyką. Sumiennie czytał prasę krajową i zagraniczną.

Jedyny sport, który Ksiądz Prymas uprawiał, to długie spacery. Gdy jeszcze był silniejszy, bardzo lubił w Choszczówce chodzić leśną drogą do stacji kolejowej. Lubił patrzeć na przejeżdżające pociągi. Kiedyś powiedział, że w dzieciństwie chciał być maszynistą.

Do Rzymu lubił jeździć pociągiem. Mówił, że wtedy może napatrzyć się na świat, pomyśleć, pomodlić się, odpocząć. Na Dworcu Gdańskim w Warszawie żegnały go tłumy ludzi, później musiał wychodzić do okna na kolejnych stacjach, szczególnie w Częstochowie, gdzie zwykle peron był pełny żegnających Prymasa Polski jadącego do Rzymu. Wszędzie radość, kwiaty, błogosławieństwo. Jeden raz miałam szczęście uczestniczyć razem z ekipą z sekretariatu w takiej podróży. Ksiądz Prymas miał osobny przedział w wagonie sypialnym. Przewoził w nim w drodze powrotnej książki, obrazki, różańce, o które wówczas w Polsce było bardzo trudno. Kolejarze byli na ogół kulturalni i życzliwi. W Wiedniu była przesiadka i kilka godzin przerwy. Pamiętam, że w tym czasie, dzięki życzliwości Polaków mieszkających w Wiedniu, pojechaliśmy na Kahlenberg. Gdy pociąg przejeżdżał przez Alpy austriackie – poszliśmy na obiad do wagonu restauracyjnego. Ksiądz Prymas patrzył na góry. Był całkowicie pochłonięty ich pięknem. Kochał przyrodę: lasy, drzewa, kwiaty. Wiedział, jak się która roślina nazywa. Kochał śpiew ptaków, doskonale rozróżniał ich głosy i melodie. Nieraz w czasie spaceru pytał: jaki to ptak śpiewa? Zgadywaliśmy, ale nie było to łatwe zadanie. Ksiądz Prymas nie musiał zgadywać, on wiedział.

Anna Rastawicka

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej