Debiliada, czyli kabaret sięgnął bruku

2013/01/19

Gdy patrzy się dziś na telewizyjne produkcje, uznawane za występy kabaretowe, widza może dopaść wyłącznie poczucie zażenowania.

Z pozoru kabaret jest sztuką zabawną. Biada jednak temu, kto uwierzyłby w tę prawdę. Kabaret może być zabawny formalnie, treściowo powinien być poważny. To jak z satyrą – w żadnym razie nie służy zabawianiu gawiedzi; jest głosem obywatelskim, jest dzwonkiem ostrzegawczym dla władzy, włączanym przez artystów, przez intelektualne elity. Natomiast to, co wielu uznaje dziś za kabaretowy boom, a co do przesytu oglądamy w naszych stacjach telewizyjnych, z kabaretem nie ma nic wspólnego. To żenujące, prymitywne (prostackie!) zabawy cwaniaków, którzy znaleźli sobie sprytny pomysł na życie. Zostać „kabareciarzem”? W III RP nic prostszego!

Prawdziwa sztuka kabaretowa opierała się zazwyczaj na dwóch konwencjach. Mieliśmy albo kabaret polityczny, albo literacki (czasem, np. w dobie młodopolskiej, artystowski). Bywało że – jak w wypadku STS-u, „Owcy”, „Dudka” czy „Pod Egidą” – obie formuły łączyły się w jedno. Wówczas widzowie byli świadkami duchowej uczty: obcowali ze świetnymi, aktualnymi i ważkimi tekstami i z najwyższej próby aktorstwem. Sztuka kabaretowa była sztuką elitarną, widz wychodził po spektaklu wypełniony refleksjami wielorakiej natury.

Co to jest?!

Trudno zdefiniować, czym są występy pań i panów z grup w rodzaju „Neo- Nówki”, „Grupy Rafała Kmity”, „Konia Polskiego”, „Łowców.B”, „Ciacha”, „Ani Mru Mru”, „Raka” czy „Kabaretu Skeczów Męczących”. To najczęściej niewybredne skecze, scenki „do śmiechu” jak z FWP-owskich wieczorków wczasowych czy kolonijnych ognisk. Oparte na prymitywnym dowcipie, szybko trafiającym do widowni. Te z rzadka tylko znamionujące śladowe poczucie humoru lub komiczne talenty wykonawców występy trafiają jednak jak w dziesiątkę w gust „fanów”, co można zaobserwować w telewizji (pokazywanie widowni jest dziś integralnym elementem transmisji). Patrzcie, jak się ludziom podoba, zobaczcie, jak się świetnie bawią!

Przyjrzenie się tej widowni – najczęściej w młodym lub wczesnym średnim wieku – da więcej (dość przerażającej!) wiedzy o tym, w co zmieniliśmy się przez 20 lat „demokracji”, niż uczone rozprawy.

Enklawa

W kogo godziło zwykle ostrze kabaretowej satyry? Zależy kiedy, w jakim kabarecie, pod czyim piórem… Kto był na widowni… Jaki był zasięg tej satyry… Satyra zwykle bywała w komunistycznej Polsce „bezpieczna” – koniunkturalna: na kelnerów, prywaciarzy, „niebieskie ptaki”, „urodzonych w niedzielę”, bumelantów, „reakcjonistów” (czekających na Andersa na białym koniu!). Taka była satyra oficjalna: w „Szpilkach”, „Karuzeli”, „Podwieczorku przy mikrofonie”. Z kabaretem sprawa była jednak zupełnie inna – PRL-owski kabaret był czymś niezwykłym w „demoludach”. Władza tworzyła „demokratyczną fasadę”, kabarety to były wentyle bezpieczeństwa, przez które wydobywał się nadmiar nieświeżego powietrza, efektu procesu permanentnego gnicia systemu.

Tak zrodziły się legendy wspomnianych wcześniej kabaretów – od STS-u z lat 50. po „Elitę” i „60-tkę” Marcina Wolskiego z lat 80/90. Od „wczesnego Gierka” zaś można było czasem zobaczyć fragmentarycznie w telewizji lub tylko posłuchać z piracko nagranych taśm opolskich maratonów kabaretowych przy okazji kolejnych odsłon FPP. Choć Kabareton z początku nie był transmitowany, a różni „cichociemni” patrzyli, czy kto nie nagrywa potajemnie (ludzie i tak nagrywali!), choć odbywał się nocami, miał jednak olbrzymi zasięg – po niedługim czasie kto chciał, znajdował „dojście” do owych pirackich nagrań. Proszę uwierzyć – było czego posłuchać! W Polskim Radiu podobne rzeczy działy się w „Trójce”, gdzie rządzili Fedorowicz, Zaorski, Wolski, Szumańska, Kaczmarek, Waligórski, Niedzielski, Skoczylas… Boże, co za nazwiska!

Śmiej się, pajacu!

W tamtych czasach właściwie niczego nie było wolno. A przecież było trzeba! Dlatego kabareciarze i satyrycy musieli szukać „kodów”, by porozumiewać się z odbiorcami. Trzeba było pogłówkować, wykrzesać z siebie nadludzkie zdolności i talenty. Każdych pieniędzy wart był przypomniany przez TVP monolog (z 1984 roku!) Krzysztofa Jaroszyńskiego, w którym analizę systemu totalitarnego „Polski Jaruzelskiej” przeprowadził autor w formie… lekcji nauki gry na gitarze („dźwięki, głosy tych przyciskanych mocno… strun trafiają prosto do pudła… rezonansowego…”, „im mocniej naciśnie się niżej, tym dźwięk wyższy…” itp.).

Dziś właściwie wszystko wolno, więc inteligencja nie jest potrzebna. Przydaje się za to instynkt samozachowawczy.

Potrzebny jest po to, by nie śmiać się z rzeczy, z których śmiać się… nie powinno, ze zjawisk, spraw i z ludzi, których tzw. salon, czyli „elyta” uznały za swoje sacrum.

Takie ograniczenia, wynikające i z political correctness, i z licznych salonowych tabu i wreszcie z rozlicznych politycznych kalkulacji, pozornie czynią „kabaretową” działalność w III RP zajęciem kłopotliwym, a chwilami niebezpiecznym – wszak to i owo bywa śmieszne samo w sobie i na taki śmiech czasem trudno cokolwiek poradzić, obłudne robienie „długiej miny”, gdy wesołość rozsadza od wewnątrz, nie jest rzeczą łatwą ani miłą. Jak bolesne może być nierespektowanie ograniczeń nakładanych przez „Gazetę Wyborczą” i jej przybudówki przekonał się przed laty satyryk Paweł Dłużewski.

Podczas charytatywnej imprezy dla ratowania Stoczni Gdańskiej opowiedział on (doskonały, bo aktualny i prawdziwy!) dowcip o samym Tadeuszu Mazowieckim (!). Kosztowało go to kilka lat estradowego berufsverbot.

Dlatego tzw. kabarety mają dziś menu dość ograniczone: bracia Kaczyńscy, ojciec Rydzyk i w ogóle Kościół, „mohery”… No, oczywiście zawsze można pośmiać się z polskiej historii i tradycji… A jednak mimo pola manewru tak wąskiego, te wszystkie „kabaretowe pudle” świetnie egzystują, czego ogląd telewizyjnych programów, drukowanych w gazetach, dowodzi zupełnie jasno. Nulla dies sine kabareto!

Bohater całkiem nowy

Pisałem wyżej, kto bywał obiektem satyrycznych ataków. Galeria nie była zbyt ciekawa – pijani kelnerzy, biurokraci, leniwi ciecie… Co innego kabaret: ten brał się zwykle za bary z rzeczywistością, co często oznaczało kłopoty, nie tylko z cenzurą – także ze Służbą Bezpieczeństwa. Na ubiegłorocznej sesji IPN o infiltracji środowiska literacko-artystycznego przez SB sporo miejsca poświęcono np. losom kabaretu Pietrzaka „Pod Egidą”, który miał stałych „opiekunów” i ciągłe „problemy administracyjne” z wynajmowaniem sali (zazwyczaj pojawiali się a to „inspektorzy budowlani”, a to „behapowcy”, a to „strażacy” i mieli zastrzeżenia…).


Bohaterem dzisiejszego polskiego kabaretu jest Debil  | 

Dziś w polskim „kabarecie” króluje… DEBIL. On jest głównym obiektem satyrycznego (?) ataku. Przy czym wedle zasad sztuki kabaret powinien mówić o debilu ustami satyryka-kabareciarza, czyli człowieka normalnego. Wtedy mniej więcej wszystko jest jasne. Co mamy dziś? Dziś DEBIL mówi sam o sobie, DEBIL jest zarazem bohaterem pozytywnym i negatywnym, jest przekazem i przekaźnikiem, komunikatem i nadawcą komunikatu.

Tak daleko w wywindowaniu debila na piedestał nie poszedł jeszcze nikt. Dlatego nie wiemy, czy ten b o h a t e r jest aby na pewno negatywny. Fakt, ciężko czasem odróżnić debila od tzw. normalnego obywatela…

Dziś nie trzeba wiele: lawiny ekstatycznego czasem śmiechu budzi sepleniący facet w żółtym, powyciąganym i zżartym przez mole swetrze, mocno przykrótkich spodniach od garnituru i czerwonych trampkach, przestępujący nerwowo z nogi na nogę i trzymający się za krocze (nie zdążył wysikać się przed występem, a może toaleta była płatna…). Inni bohaterowie zbiorowej wesołości to dwa przygłupy – jeden w brezentowej „uszance” podbitej sztucznym „misiem”, drugi w koszuli w paski, marynarce w kratę i krawacie w coś tam. Jeden z takich „kabaretów” nazwał się „Paranienormalni”. Gdyby opuścić cząstkę „para-”, nazwa ta mogłaby być logo współczesnego polskiego „kabaretu”.

„KMP” – szansa zmarnowana

Pojawił się jednak przed laty (a dzięki telewizji błyskawicznie zdobył rozgłos oszałamiający!) zespół ludzi zdolnych, czujących kabaret, inteligentnych. Nazywało się to „Kabaret Moralnego Niepokoju”. Zaczęli fenomenalnie. Robert Górski bezbłędnie wcielał się w postać neoliberalnego buca z PRL-bis/III RP, pana życia i śmierci swoich pracowników, a śliczną (i inteligentną) Kasię Pakosińską można było jeść łychami za całokształt. Widać jednak obraz polskiej transformacji był w wydaniu „KMP” zbyt prawdziwy… Dziś ten (jednak) kabaret, tak z początku odstający od mnożącej się jak króliki miernoty, też porusza się w bezpiecznych rejonach naszego życia publicznego. Ich specjalnością stało się parodiowanie ważnych wydarzeń z historii Polski. Publiczność jest zachwycona – to jasne. To się oczywiście zawsze da oglądać, ale to już naprawdę nie to samo…

„Wśród ślepców jednooki jest królem” – mówi angielskie przysłowie. Co jednak nie zmienia faktu, że to „wśród ślepców”…

Wojciech Piotr Kwiatek

Artykuł ukazał się w numerze 08-09/2009.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej