Domowa ojczyzna

2013/01/19

Juliusz Słowacki bardzo wcześnie utracił swoją domową ojczyznę; dodajmy, że mógł w ogóle jej nie odzyskać. Oto w niespełna dwa lata po przyjściu poety na świat w Krzemieńcu, ojciec, Euzebiusz Słowacki, wygrał konkurs na stanowisko profesora literatury na Uniwersytecie Wileńskim i rodzina przeniosła się do miasta nad Wilią.

Zapewne gdyby nie przedwczesna śmierć ojca w 1814 roku i powrót pani Salomei do Krzemieńca, miasteczko to nie zapisałoby się w pamięci przyszłego poety. Pobyt młodziutkiej wdowy w domu rodziców trwał tym razem prawie cztery lata i to one okazały się decydujące w utrwaleniu związków emocjonalnych jedynaka z rodzinnym miastem.

Wyjeżdżając ponownie do Wilna w 1818 roku, po ślubie matki z Augustem Bécu, profesorem medycyny, unosił w sobie szczęśliwy czas dzieciństwa, którego nic już nie mogło zatrzeć: ani lata nauki w zachwycającym swoimi zabytkami gotycko- barokowo-klasycystycznym mieście uniwersyteckim, ani pierwsza, głęboka miłość do kuzynki, Ludwiki Śniadeckiej, ani jaszuńskie pejzaże, wśród których rozkwitało młodzieńcze uczucie.

Nawet ryzykowna konfrontacja świata zapamiętanego z rzeczywistością, gdy po ukończeniu studiów w 1828 roku wyruszył do Krzemieńca, gdzie od roku znowu mieszkała matka, niewiele już mogła zmienić. Poeta wyraźnie dystansował się do Wilna, czego wyraz znajdujemy w liście do Wojciecha Kornelego Stattlera: „… skończywszy w uniwersytecie moje nauki (…) – opuszczałem Litwę na zawsze; i wózkiem pocztowym leciałem na południe do mego Krzemieńca, do moich Athen, abym w nich szerzej i przygotował się do walki żywota” [podkreśl. – W.S.].

Po opuszczeniu kraju, po wybuchu powstania listopadowego, nieustannie powracał myślami „tam, gdzie Ikwy srebrne fale płyną”. Pisał o Krzemieńcu jako „pięknym rodzinnym mieście”, leżącym w „dolinie, wąskim nieba nakrytej błękitem”, które nie mogło być inne niż „czarowne, gdy w mgle nocnej wieńcem okien błyska;/ gdy słońcu rzędem białe ukazuje domy,/ jak perły szmaragdami ogrodów przesnute”. Utrwalał te obrazy w dalekim Paryżu, rozjarzonej niezliczonymi światłami stolicy ówczesnej Europy, a przecież pamiętał każdy szczegół:

Tam stoi góra, Bony ochrzczona imieniem, Większa nad inne – miastu panująca cieniem; Stary – posępny zamek, który czołem trzyma, Różne przybiera kształty – chmur łamany wirem;

I w dzień strzelnic błękitnych spogląda oczyma, A w nocy jak korona, kryta żalu kirem, Często szczerby wiekowe przesuwa powoli Na srebrzystej księżyca wschodzącego twarzy.

W późniejszych latach, gdy po przeżytym przełomie religijnym oraz ukształtowaniu koncepcji genezyjskich, Słowacki dokonał gruntownego przewartościowania swojej twórczości, Krzemieniec pozostał dla niego najważniejszym punktem na mapie. Zapewne w niemałej mierze miało to związek z listami do matki, wysyłanymi z różnych miejsc, ale zawsze w tym samym kierunku. Nierzadko ujawniają one swoisty konflikt ówczesnych poglądów poety z przekonaniami pani Salomei. Zgodnie z prawami ewolucji genezyjskiej Słowacki odrzucał bowiem szczęście złudnego spokoju teraźniejszości, stające na przeszkodzie nieustannego doskonalenia się. Lecz nawet wówczas nie potrafił uwolnić się od przeszłości, co „pozostała świeżą i żywą” w jego sercu:

„Marzę sobie – pisał – jak to my kiedyś zamięszkamy w skromnym dworku z owocowym sadem, jak będziem mieli co wieczór kilku miłych przyjaciół – a czasem pójdziemy do żydowskiej szopy, gdzie przy łojowych świeczkach będą włóczący się aktorowie grać komedyjki umyślnie dla ciebie napisane – potem przy księżycu będziemy wracali do domu, a ty się, droga, jeszcze będziesz śmiała z jakiego Hrycia lub Hawryły. Ja ci nawet Ambrożego z suką Znajdą tak w zwierciadle pokażę – a ty zobaczysz wtenczas, jak przeszłość została świeżą i żywą w sercu moim…”

Kiedy w 1847 roku, zaledwie dwa lata przed śmiercią, otrzymał od hr. Gustawa Olizara wycinankę Krzemieńca, nie tylko podziękował osobnym listem, ale i napisał wiersz o rozbudowanym tytule Do hr. Gustawa Olizara podziękowanie za wystrzyżynkę z gwiazdeczką i Krzemieńcem:

Ta ręka, która Krzemieniec wystrzygła, Bogdajbym kiedyś ją uścisnął szczerze I ukłuł jako magnesowa igła, Która od słońca swój kierunek bierze

Przytoczmy jeszcze jeden wyjątkowej urody liryk Jeżeli kiedy – w tej mojej krainie…, określony przez starających się zachować naukowy obiektywizm wydawców Pism wszystkich jako „…w piękną poetycką szatę przybrane słowa melancholii i tęsknoty za krainą lat dziecinnych”:

Jeżeli kiedy – w tej mojej krainie, Gdzie po dolinach moja Ikwa płynie, Gdzie góry moje błękitnieją mrokiem, A miasto dzwoni – nad szmernym potokiem, Gdzie konwaliją woniące lewady Biegną na skały… pod chaty i sady….

Jeśli tam będziesz… duszo mego łona, Choćby z promieni – do ciała wrócona: – To nie zapomnisz tej mojej tęsknoty, Która tam stoi jak archanioł złoty, […]

Autor, obawiając się, że nie będzie mu dane powrócić nawet po śmierci na rodzinną ziemię, przenosi akcję wiersza – jak często to czynił w mistycznym okresie swojej twórczości – w zaświaty. Dusza, wolna od ograniczeń, jakim podlegamy na ziemi, może dotrzeć także do tego jedynego miejsca na świecie, tak bliskiego tułaczowi. Miejsca – jak możemy kolejny raz się przekonać – zapamiętanego już nie z fotograficzną, ale filmową wręcz dokładnością. Cała pierwsza strofa, wyjąwszy dwa inicjalne słowa, jest poetyckim (którym to już?) opisem „tej mojej krainy”, z płynącą „po dolinach” Ikwą na pierwszym planie, górami w tle, ukochanym miastem… A ileż tu miłych zapachów i dźwięków – od „szmernego potoku” po rwące i „konwaliją woniące” lewady, czyli strumyki i strumyczki, co „biegną na skały”, giną „pod chatami i sadami”

Poeta modli się, by dusza, jeżeli dotrze nad Ikwę, nie zapomniała tęsknoty człowieka, którego ciało ożywiała podczas ziemskiej wędrówki, doświadczając wszystkich jego doznań. Gdy – wydawać by się mogło – wypowiedź poetycka osiągnęła swój punkt kulminacyjny, następuje przejmująca, wyciszona puenta, którą nie sposób przyjąć inaczej niż w głębokim milczeniu:

Powietrze lżejsze… które cię uzdrowi, Lałem z mej piersi… mojemu krajowi.

Polska

Miłość do ojczyzny Juliusza Słowackiego ukształtowały – podobnie jak całych pokoleń „urodzonych w niewoli, okutych w powiciu” – słowa „Jeszcze Polska nie zginęła,/ Kiedy my żyjemy…”, które, chociaż są jak najbardziej konkretnego autorstwa, to musiały chyba pochodzić od Boga, taka była ich siła.

W utworze Poeta i natchnienie, po przypowieści o zachowaniu się pary jaskółek wobec śmierci ich maleńkiego dziecka, czytamy:

…nim ja w śmierć ojczyzny uwierzę, Chociażby jak trup w grobie leżąc zbrzydła, Potargam wprzódy ją pieśnią za pierze Porwę ją wprzódy na pieśniane skrzydła, Porwę ją z ziemi, tak jak wicher bierze, Stargam łańcuchy wszystkie – wszystkie sidła, Podniosę w niebo, aż gdzie Pan Bóg świeci, Puszczę… jeżeli żywa – to poleci.

Jest w tym obrazie prawdziwie wielka metafora całej twórczości autora Grobu Agamemnona, który nie kochał ojczyzny miłością sentymentalną, lecz prawdziwie męską, nie tyle synowską nawet, co – powiedziałbym – ojcowską. W pełni korzystał z danego mu przez Stwórcę talentu, wieszczej mocy, by, gdy zaszła potrzeba, boleśnie poruszyć sumienia współczesnych.

W tym miejscu chciałbym jednak wskazać na utwór – moim zdaniem – wyrastający w prostej linii z owego arcydystychu: „Jeszcze Polska nie zginęła,/ Kiedy my żyjemy” – Sowiński w okopach Woli, który można uznać za prawdziwy katechizm naszego patriotyzmu epoki niewoli, aktualny i w późniejszych doświadczeniach.

Autor, wrażliwy na słowo poetyckie jak rzadko który z naszych pisarzy, nieomylnie odczytał prawdziwą głębię żołnierskiej piosenki, jaka zawładnęła polskimi emocjami od chwili powstania. Aby ocalić tożsamość zniewolonego narodu, należało utrwalić przekonanie, że ojczyzna to nie tyle polityczny twór, miejsce na mapie, ale ludzie, których łączy mowa i wiara ojców, miłość tego, co uważają za własne, wspólnota niekiedy silniejsza niż więzi rodzinne. I dopóki żył choćby jeden Polak, żyła z nim Polska…

O tym właśnie mówi bohater lirycznego arcydzieła, generał Sowiński, jeden z owych „książąt niezłomnych”, którzy zaludnili dojrzałą twórczość Słowackiego, już po przyswojeniu twórczości hiszpańskiego dramaturga Pedro Calderona, czytanego w oryginale! Zauważmy, jak daleko odszedł Słowacki od swojej twórczości z okresu Kordiana, na której, niestety, zazwyczaj kończy się znajomość jego dzieł nawet wśród tak zwanych wykształconych Polaków. Generał Sowiński nie ma nic z romantycznego bohatera. Nie jest młodzieńcem, który występuje przeciwko zastanemu porządkowi, lecz „starcem o drewnianej nodze”, nie wadzi się ze Stwórcą w imię zniewolonej ojczyzny, nie wybucha natchnionym monologiem, a waży każde wypowiadane z trudem słowo.

Ale nie tylko z tego powodu jest to bodaj najbardziej niezwykły wiersz Słowackiego, twórcy poezji – jak napisał prof. Czesław Zgorzelski – „w pełni romantycznej”. Oto największy nasz wizjoner, arcymistrz obrazów poetyckich, zupełnie zrezygnował z bogactwa swojego talentu na rzecz surowego wyrazu artystycznego, oddającego z porażającą wręcz siłą testamentalne przesłanie ostatniego żołnierza na straconej reducie.

Zwróćmy uwagę już na sam tytuł i jego relację z treścią wiersza: Sowiński w okopach Woli (podkreśl. – W.S.). W pierwszym zdaniu czytamy: „W starym kościółku na Woli/ został jenerał Sowiński…”. Autor – podkreślmy – wie, że generał Sowiński walczył w okopach przed kościołem, ale korzystając z przywileju tego, który określamy jako licentia poetica, ukazał śmierć bohatera jako ofiarę składaną na ołtarzu. Znakomicie wykorzystał wszystkie możliwości, jakie dawało zestawienie realnych wydarzeń z czytelną symboliką. Nie powtórzył pomysłu Ignacego Krasickiego z Hymnu do miłości Ojczyzny („Święta miłości kochanej Ojczyzny…”), nie sakralizował bohatera, ale tym bardziej – powiedzielibyśmy językiem Norwida – „uwydatnił” jego czyn.


Krzemieniec, „piekne rodzinne miasto” Juliusza Słowackiego

Generał Sowiński znalazł się przy ołtarzu niejako z konieczności – bez nogi, na drewnianym szczudle, nie mógł stać inaczej niż o coś oparty. Ale tu kończą się realia, dalej wszystko zaczyna znaczyć poprzez wielką symbolikę, utrwaloną od wieków w liturgii chrześcijańskiej:

Oparłszy się na ołtarzu, Na białym bożym obrusie, I tam łokieć położywszy, Kędy zwykle mszały kładą, Na lewej ołtarza stronie, Gdzie ksiądz Ewangelią czyta.

Nie mamy wątpliwości, co oznacza biały obrus, zatrzymajmy się jednak przez chwilę na owym miejscu „na lewej ołtarza stronie/ gdzie ksiądz Ewangelią czyta”. To przygotowanie do nadania szczególnej rangi każdemu wypowiadanemu słowu. Z miejsca, z którego czytana jest Ewangelia, a więc Słowo Boże, nie można mówić nic innego, jak tylko prawdę, a nawet więcej: najważniejszą, skondensowaną prawdę. I taką rangę nadaje Słowacki wypowiedziom swojego bohatera. To jego ostatnie słowa, wypowiadane tuż przed śmiercią, urywane, wydobywające się z trudem między jednym a drugim pchnięciem szpady.

O czym mówi ginący bohater? Przede wszystkim o tym, że nie może się poddać. Nic go już z tym światem nie łączy. Jego wszyscy oficerowie i żołnierze zginęli, uwalniając niejako swojego dowódcę od odpowiedzialności za powierzonych mu ludzi. Nie odpowiadając za nikogo, może wypełnić swój los – nie poddać się, by w ten sposób ocalić życie, lecz walczyć do końca. Zdecydowanie przy tym podkreśla, że nie ma w sobie nic ze świętego czy męczennika. Jest t y l k o „prawym Polakiem, broniącym swego żywota”, i zapowiada, że będzie się bronić do śmierci „i kogo może – zabije, i krew da – a nie da szpady”. Jego determinacja to – powtórzmy – prosta konsekwencja słów „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy…”. Generał Sowiński mówi:

Odnajdujemy w tych zdaniach jakże czytelne nawiązanie do tradycji biblijnej, gdy Naród Wybrany nie chciał przyjąć za cenę pokoju rzymskich bogów, odpowiadając, że ich Jahwe zawarł z nimi przymierze i zabronił mieć bogów cudzych przed Sobą. Przyjęcie bogów zwycięzców spowodowałoby gniew i odwrócenie się Jahwe, a to oznaczałoby zagładę. Dlatego woleli śmierć do ostatniego bez zaparcia się Boga.

Wobec takiej postawy każda przemoc jest bezsilna i taki testament generał Sowiński pozostawia „polskim dziatkom, które dziś w kołyskach leżą i bomby grające słyszą…”.

Wszystko w tym wierszu-arcydziele zostało doprowadzone do końca, także śmierć generała – zabija go w walce nie któryś z adiutantów Paskiewicza czy „sam marszałek”, lecz „jeden żołnierz stary…”. „ Stary” generał ginie w równej walce ze „starym” żołnierzem.

Świat

Próbując znaleźć własne miejsce w rodzących się wówczas ruchach umysłowych, Poeta zbudował własny system genezyjski, w którym, akceptując romantyczne przekonanie o roli wybitnych jednostek w dziejach ludzkości, wskazywał na konieczność doskonalenia się, gdyż tylko tą drogą możliwy jest postęp.

Człowiek wybrany, a za takiego się uważał, znał cele finalne bytu dzięki objawieniu, stąd wykorzystując otrzymany od Stwórcy talent, starał się porywać współczesnych potęgą słowa, kreował w swojej twórczości nową rzeczywistość, do której należało dążyć, chociaż każdy musiał się sam doskonalić.

Takie przekonanie miało w naszym przypadku po prostu moc ocalającą. Najgroźniejsza była bowiem wszelka stabilizacja, zamykająca drogę jakimkolwiek zmianom. Polacy, aby „wybić się na niepodległość”, musieli przeciwstawiać się zastanemu porządkowi, zburzyć go.

Temat to zbyt obszerny, by szerzej omówić go w tym szkicu. Dodam tylko, że Juliusz Słowacki nie skupiał się jedynie na potędze słowa, ale ukazywał w swoich dziełach zarówno czyny rycerzy, owych książąt niezłomnych, jak i – zwłaszcza w ostatnim okresie twórczości – Króla-Ducha, za którym pójdą już nie jednostki, ale… cała ludzkość.

Waldemar Smaszcz

Artykuł ukazał się w numerze 12/2009.

 

 

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej