Idea przywództwa w życiu Kościoła i Narodu

2013/05/23

 

„Autorytet”, „hierarchia”, „przywództwo” – to słowa dzisiaj nielubiane, niechętnie słuchane, choć wciąż przecież potrzebne w życiu społecznym, eklezjalnym i politycznym. Nie tyle zresztą o same słowa chodzi, ile o rzeczy czy idee, które one oznaczają

Najpierw przyjrzyjmy się idei przywództwa z najszerszej, pojęciowej perspektywy. Dominikanin Józef Maria Bocheński, znany logik i historyk filozofii, twierdził, że istnieją dwa rodzaje autorytetu – poznawczy i rozkazodawczy. Ten pierwszy ma wiedzę, drugi zaś władzę i z tego tytułu może dyktować innym ludziom, co powinni myśleć albo robić, przynajmniej w pewnym zakresie, zwanym dziedziną autorytetu.

Tyle nam mówi osąd uczonego. Rzeczywistość społeczna jest jednak bogatsza i bardziej zróżnicowana niż jej ujęcia naukowe, choćby najbardziej precyzyjne. W życiu publicznym, czy to świeckim, czy to kościelnym, mamy bowiem do czynienia z jeszcze innym rodzajem autorytetu, który można by określić przydawką „charyzmatyczny”. Nie pochodzi on w pierwszej kolejności ani z posiadanej erudycji w jakiejś dziedzinie, ani z otrzymanej prawnie możliwości wydawania poleceń innym ludziom – aczkolwiek oczywiście takie właściwości, poniekąd zewnętrzne, mogą mu towarzyszyć. Natomiast istotą autorytetu charyzmatycznego jest to, że opiera się on na wybitnych przymiotach charakterologicznych, zwłaszcza moralnych, na jakiejś powadze osobistej, czasem wręcz na roztaczanym wokół siebie majestacie. Skądinąd ten naturalny dar wymyka się próbom precyzyjnej definicji, a mimo to całkiem realnie oddziałuje na otoczenie, wzbudzając w nim spontaniczny szacunek i posłuch.

 

Pasterz dla ludu

 

Ludzie obdarzeni autorytetem charyzmatycznym to urodzeni przywódcy. Dzisiaj zwykło się raczej mówić o liderach czy menadżerach, a więc osobach predysponowanych do roztropnego zarządzania i organizowania, na przykład w ramach działalności jakiegoś stowarzyszenia, ruchu społecznego czy przedsiębiorstwa. Ale przywódca to ktoś więcej niż sprawny organizator i zapobiegliwy gospodarz – to również człowiek zdolny pociągnąć za sobą innych, umiejący niejako urzec ich zarówno własną osobowością, jak i wyznawanymi przez siebie wartościami, wskazywanymi ideałami oraz proponowanymi celami do osiągnięcia.

Lider czy menadżer jest zazwyczaj osobą wynajętą do sprawowania funkcji administracyjnych. W godzinie próby rezygnuje z walki albo uchyla się od odpowiedzialności, ponieważ interesuje go przede wszystkim własne przetrwanie i zabezpieczenie na przyszłość. Wielu takich rzekomych przywódców, często zresztą kreowanych przez naiwnych dziennikarzy, widzieliśmy podczas wciąż trwającego kryzysu gospodarczo-finansowego, który zwłaszcza w początkowej fazie ogarnął także największe instytucje bankowe i fundusze inwestycyjno-powiernicze. Ich prezesi i zarządcy uchodzili za geniuszy biznesu, dopóki trwała korzystna koniunktura. Gdy zaś pękła z hukiem bańka spekulacyjna, wtedy nie myśleli o ratowaniu cudzych oszczędności, które zostały im powierzone, lecz ograniczyli się do pobrania obfitych wynagrodzeń „za zasługi”, po czym salwowali się ucieczką na inne, bardziej komfortowe stanowiska, zgodnie z ewangeliczną charakterystyką najemnika: „Najemnik (…) i ten, kto nie jest pasterzem, którego owce nie są własnością, widząc nadchodzącego wilka, opuszcza owce i ucieka, a wilk je porywa i rozprasza; najemnik ucieka dlatego, że jest najemnikiem i nie zależy mu na owcach” (J 10, 12-13). Natomiast przywódca to ktoś, to czuje się moralnie odpowiedzialny za los powierzonych mu osób i nie opuszcza ich w momencie niepewności czy zagrożenia; postępuje zatem jak dobry pasterz, którego postać także charakteryzuje Ewangelia.

Skąd się biorą autorytety charyzmatyczne? Greckie słowo charisma, od którego pochodzi ów przymiotnik, oznacza łaskę, dar czy talent (w sensie ewangelicznym). Z chrześcijańskiego punktu widzenia powinniśmy przyznać, że wybitni przywódcy Kościoła i całego narodu są darem Bożym dla społeczności ludzkiej – krótko mówiąc, spadają nam z nieba. Potwierdza to sam Pan Bóg ustami proroka Jeremiasza: „Dam wam pasterzy według mego serca, by was paśli rozsądnie i roztropnie” (Jr 3, 15). Historyczne dowody tych słów objawionych widzimy w wielkich przywódcach narodu wybranego – w postaciach Mojżesza, Dawida, Salomona…

Interesujące, że jakieś przeczucie tej nadprzyrodzonej prawdy miał już starogrecki filozof Arystoteles, chociaż oczywiście wyrażał je inaczej, posługując się jeszcze przedchrześcijańskimi kategoriami pojęciowymi. Twierdził mianowicie, że pojawienie się wybitnych jednostek w państwie, „nadzwyczajnie górujących cnotą”, wynika ze zrządzenia losu i nie może być wywołane ani sprowokowane własnymi siłami społeczności, a jedynie powinno być przez nią z wdzięcznością przyjęte, skoro już nastąpi. Podobnie, lecz już w ujęciu chrześcijańskim, rozumował bł. Antonio Rosmini-Serbati (1797–1855), włoski teolog i filozof; w trudnym dla swojego kraju okresie zjednoczenia (Risorgimento), gdy w społeczeństwie ujawniały się silne prądy laickie i antyklerykalne, prosił Boga słowami: „Ześlij nam swoich bohaterów”.

 

         Patronat nad życiem narodowym

Po tych ogólnych spostrzeżeniach, dotyczących istoty i genezy przywództwa w życiu publicznym, przyjrzyjmy się dokładniej sytuacji polskiej, zarówno dawniejszej, jak i współczesnej. Nie miejsce tu, rzecz jasna, na jakieś dokładniejsze analizy czy interpretacje historyczno-socjologiczne – zresztą liczne grono specjalistów już się nimi zajmuje. Tutaj chodzi jedynie o to, aby nasz tok rozumowania w jakiś sposób odnieść do realiów polskich, które przecież najbardziej nas interesują.

Dzieje naszego narodu i Kościoła ułożyły się w taki sposób, że wielkimi przywódcami, również w znaczeniu politycznym, byli u nas prymasi. Ich wiodąca rola publiczna zaznaczała się szczególnie wyraziście pod nieobecność monarchy bądź w okresie bezkrólewia (interregnum), toteż prymasa nazywano „bezkrólem” (interreksem). Działo się tak pomimo oczywistego faktu, że sama w sobie godność prymasowska miała zawsze charakter czysto kościelny, albowiem tytuł ten oznacza dosłownie „pierwszego biskupa w kraju” (Primas Regni).

Bardzo interesujące światło na tamte staropolskie obyczaje społeczno-polityczne rzuca Zygmunt Gloger, na którego wiedzę i opinię historyczną warto się w tym miejscu powołać: „Prymas najpierwszą po królu zajmował polityczną godność w państwie. (…) Zwoływał sejmy elekcyjne i przewodniczył na nich, ogłaszał narodowi i koronował króla i królową. (…) Hetmaństwo i prymasostwo stoją obok Korony jako niezawisłe, samodzielne władze. (…) O niego wtedy opierało się wszystko, jak o króla i hetmana. Bez prymasostwa nie można rozumieć dawnej Polski. Prymasostwo i hetmaństwo w gmachu Rzeczypospolitej stały się głównymi wiązadłami między tronem i wolnością. Cały naród znał prymasa i cześć mu oddawał”. Ta wyjątkowa pozycja „pierwszego biskupa” była charakterystyczna dla I Rzeczypospolitej. Później, w dobie rozbiorów, w czasach Księstwa Warszawskiego i Królestwa Kongresowego, prestiżowe i realne znaczenie prymasostwa znacznie osłabło – już nieodwracalnie, jak się wtedy mogło wydawać.

A jednak tamta rzeczywistość nie odeszła całkowicie w mroki przeszłości i po długich dziesiątkach lat odsłoniła swoje nowe oblicze. Polityczne aspekty prymasostwa, choć już nie w trybie usankcjonowanym prawnie, w zaskakującej formie odrodziły się w XX wieku, kiedy godność „pierwszego biskupa” przypadła kolejno trzem wybitnym postaciom życia kościelnego i narodowego, kardynałom: Augustowi Hlondowi, Stefanowi Wyszyńskiemu i Józefowi Glempowi. Każdy z nich stał się na swój sposób reprezentantem nie tylko duchowych potrzeb, lecz także polityczno-narodowościowych aspiracji społeczeństwa polskiego, chociaż oczywiście w różnym wymiarze i stopniu, podyktowanym zmiennymi uwarunkowaniami zewnętrznymi. Ze względu na bardzo niesprzyjające wydarzenia i procesy historyczne, które kolejno ogarniały nasz kraj w minionym stuleciu – II wojna światowa, stalinizm, PRL, ambiwalentna transformacja ustrojowa – każdy z tych trzech prymasów musiał niejako stać się „pierwszym politykiem drugiego obiegu”, a więc zastępczo wyrażać i przeprowadzać te wielkie sprawy społeczne, które oficjalna władza z rozmysłem albo ignorowała, albo spychała na margines zainteresowania, daleko poza główny nurt życia publicznego.

Znamienne jest to właśnie, że ci najwyżsi hierarchowie nie tylko otaczali troską Kościół – co odbywało się w sposób naturalny z uwagi na ich godność eklezjalną i duszpasterskie powołanie – lecz także sprawowali swoisty patronat nad życiem społeczeństwa. Było to w najoczywistszy sposób przywództwo charyzmatyczne, nieusankcjonowane żadnym oficjalnym mandatem, a jednak najzupełniej realne, osadzone głęboko w ludzkich dążeniach, potrzebach i sercach. Niekiedy zresztą przyjmowało ono wprost wyraz polityczny. Podobno kard. Hlondowi (który już w 1932 roku został przez prezydenta Ignacego Mościckiego odznaczony Orderem Orła Białego za „wybitne zasługi położone w pracy dla Państwa”) w 1939 roku składano propozycję objęcia najwyższych urzędów państwowych, szukając kogoś, kto udźwignąłby brzemię odpowiedzialności za kraj wyniszczany klęską wrześniową. Zaktualizowałaby się zatem w wojennych realiach polskich sytuacja z natchnień proroka Izajasza, który opisuje desperackie próby znalezienia przywódcy w sytuacji ogólnonarodowej katastrofy: „Ty masz płaszcz, bądź naszym wodzem; weź w ręce tę ruinę!” (Iz 3, 6).

 

         Promieniowanie ojcostwa

U Izajasza płaszcz oznacza szczególną godność jednostki, ale i osłonę, za którą lud może się schronić w obliczu powszechnego zagrożenia. Tak też dla przywódcy płaszcz jest nie tylko przywilejem, lecz także życiowym zobowiązaniem, od którego w swoim sumieniu i postępowaniu nie może się on uchylić. Dla tych moralnych racji, a nie z koniunkturalnego wyrachowania, przywódca staje na czele ludu, aby go chronić od zakusów i ataków nieprzyjaciela.

Należy w tym kontekście unikać łatwych skojarzeń militarnych lub politycznych, aby nie pomylić idei przywództwa z ideą dowództwa wojskowego lub wodzostwa partyjnego. Przywódca charyzmatyczny staje w obronie swojego ludu, ale nie po to, aby prowadzić go do walki przeciwko komuś. Kardynał Wyszyński podkreślał, że nie powinniśmy tworzyć podziałów na „swoich” i „wrogów”, ponieważ wszyscy na równi jesteśmy dziećmi Boga, a naszym jedynym prawdziwym wrogiem jest Szatan, nigdy zaś drugi człowiek, choćby niechętny nam czy wrogi. W tym samym duchu wzywał mieszkańców naszego kraju prymas Glemp w pamiętnym dniu ogłoszenia przez władze PRL stanu wojennego 13 XII 1981 roku: „Kościół (…) w stanie wojennym będzie wołał, gdzie tylko może, o spokój, o zaniechanie gwałtów, o zażegnanie bratobójczych walk. (…) Dlatego sam będę wzywał do rozsądku, (…) i będę prosił (…): nie podejmujcie walki – Polak przeciwko Polakowi”. Na uwagę zasługuje pewien znamienny fakt: żaden z wymienionych trzech przywódców Kościoła polskiego świadomie nie czynił sobie nieprzyjaciół, nie prowokował antagonizmów społecznych i nie dążył do konfrontacji z władzami, a jednak każdy z nich sam stał się obiektem nienawiści i prześladowań ze strony reżymu, czy to nazistowskiego, jak w przypadku kard. Hlonda, czy to komunistycznego, jak w przypadku dwóch kolejnych prymasów.

Idźmy w naszych rozważaniach o krok dalej. Postać przywódcy, zwłaszcza duchownego, łatwo kojarzy nam się z figurą ojca rodziny. A jednak i w tym kontekście należy się wystrzegać nazbyt uproszczonych asocjacji pojęciowych z życiem rodzinnym, które rządzi się własnymi prawami. Przywódca jest bowiem kimś większym i zarazem kimś mniejszym niż ojciec. Owszem, wiemy o tym, że np. kard. Wyszyński chętnie używał w stosunku do swoich słuchaczy i podopiecznych zwrotu „dzieci moje”, a oni sami tytułowali go „ojcem” czy nawet „tatą”. Często jednak dodawał na początku swoich kazań i przemówień apostrofę: „umiłowane dzieci Boże”. Tym samym wskazywał na najwyższy rodzaj ojcostwa, któremu sam był poddany: chodziło o ojcostwo Boga samego, dla którego wszyscy jesteśmy dziećmi. Sam prymas tak to objaśniał podczas swojego ingresu do katedry lubelskiej 26 V 1946 roku: „Czy mam prawo, was, najmilsi, tu zebranych, nazywać «dziećmi moimi», gdy widzę u wielu posiwiały włos? Zapewne w porządku przyrodzonym byłoby to zuchwalstwem. Ale istnieje inny jeszcze porządek na świecie, stokroć silniej łączący ludzi niż więzy krwi, nazwiska, narodu. To porządek łaski nadprzyrodzonej, ustanowiony na krzyżu przez Chrystusa Pana. W imię tego porządku staję dziś przed wami, jako wasz, z woli Boga i Stolicy Świętej, ojciec”. Ten przykład jasno pokazuje, że przywódca nie narzuca siebie jako najwyższej instancji czy nieomylnego autorytetu, ale zawsze pozostaje otwarty na rzeczywistość transcendentną, na natchnienia i wskazówki płynące „z góry, od Ojca świateł” (Jk 1, 17).

Przywódca-prymas jawił się w Polsce jako opiekun i wychowawca narodu, ale ta pedagogia była wymagająca – inaczej niż u polityka, który za wszelką cenę poszukuje popularności, nierzadko połączonej z cynicznymi kompromisami, tanimi pochlebstwami czy zwykłym oszustwem. Przywódca w każdej sytuacji opowiada się po stronie prawdy, dlatego nie tylko staje w obronie praw swojego ludu, lecz także przypomina mu o jego obowiązkach względem bliźniego, Kościoła i ojczyzny. Nie łudzi nikogo iluzją beztroskiego życia, lecz wszystkich rodaków wzywa i zagrzewa do walki, przede wszystkim duchowej, ale i patriotycznej. Kardynał Hlond przypominał o tym podczas audiencji udzielonej 16 VIII 1948 roku: „Każdy z nas w tym boju ma wyznaczone stanowisko. Kto na wyznaczonym swoim posterunku nie daje z siebie wszystkiego, jest zdrajcą sprawy Bożej i naraża na niebezpieczeństwo innych. Kto zaś z tej walki z wygodnictwa się usuwa, jest dezerterem z szeregów oficerskich Chrystusa”.

Paweł Borkowski

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej