Kryzys, czyli szansa

2013/01/23

Słowo „kryzys” nieustannie słyszymy w mediach, wypowiedziach ekspertów, przemówieniach polityków, kazaniach i prywatnych rozmowach. Brzmi ono groźnie, ale nie musi oznaczać niczego złego, a nawet szansę zmian na lepsze.

Starogrecki rzeczownik „krisis”, od którego pochodzi owo bliskie nam dzisiaj słowo, nie jest nazwą choroby ani słabej kondycji: znaczy po prostu tyle, co „rozdzielenie, rozsądzenie, próba, wybór”. Wskazuje zatem na tego rodzaju problematyczną sytuację, jaką z angielska zwykliśmy nazywać fifty- fifty, a po polsku charakteryzujemy swojskim porzekadłem: na dwoje babka wróżyła. Moment kryzysu to rozwidlenie dróg, które może otworzyć przed nami perspektywy nowego rozwoju, ale równie dobrze zaprowadzić nas w ślepy zaułek.

Ludzie nie porzucili marzenia o zbudowaniu wieży Babel

 

Kryzys stary jak kontynent Na takim egzystencjalnym rozdrożu każdy z nas staje już w momencie swoich narodzin (a może jeszcze wcześniej) i od tej przełomowej chwili kryzys towarzyszy człowiekowi przy każdym oddechu. Podobnie dzieje się z większymi organizmami ludzkimi, takimi jak stowarzyszenia, przedsiębiorstwa, społeczeństwa, narody i całe cywilizacje. Warto o tym pamiętać, bo kiedy powtarzamy i analizujemy diagnozy mówiące o kryzysie Starego Kontynentu, łatwo ulegamy pokusie myślenia, że właśnie nastała wyjątkowo trudna i nieznana dotąd rzeczywistość.

Tymczasem już w 1934 r. wileński uczony Marian Zdziechowski w eseju pt. Tragiczna Europa sformułował taką oto ocenę, zresztą przejętą od ówczesnego prezesa Katolickiej Unii Studiów Międzynarodowych: „Zawalił się pod ciosami rewolucji stary świat, coraz głębiej zapadamy się w podziemia nędzy materialnej, w sferze zaś ducha – zanik wiary, anarchia myśli, rozbrat ze zdrowym rozsądkiem, relatywizm w filozofii i nieodłączny od niego upadek charakterów”. Pół wieku wcześniej sytuacja musiała przedstawiać się niewiele lepiej, skoro C. K. Norwid odważył się w całkiem niepoetycznym tonie odnotować: „Europa jest to stara wariatka i pijaczka, która co kilka lat robi rzezie i mordy bez żadnego rezultatu ni cywilizacyjnego, ni moralnego. Nic postawić nie umie – głupia jak but, zarozumiała, pyszna i lekkomyślna”.

Kultura jako gabinet luster

Przywołana wyżej opinia prof. Zdziechowskiego niemal w całości zachowała swoją aktualność po nasze czasy; jedyny wyjątek dotyczy wspomnianej nędzy materialnej, która na szczęście nie zapanowała, przynajmniej nad znakomitą większością mieszkańców Zachodu. Pozostałe jednak elementy tamtej surowej oceny sprzed 80 lat wręcz idealnie pasują do naszej współczesności. Zwróćmy baczniejszą uwagę na jeden z nich. To, co zostało określone mianem „relatywizmu w filozofii”, papież Benedykt XVI nazywa ostrzej „dyktaturą relatywizmu”. Termin ten pojawił się m.in. w homilii podczas mszy pro eligendo Romano Pontifice odprawianej w kwietniu 2005 r.

Ojciec święty mówił wtedy: „Relatywizm, to znaczy poddawanie się każdemu powiewowi nauki, jawi się, jako jedyna postawa godna współczesnej epoki. Tworzy się swoista dyktatura relatywizmu, który niczego nie uznaje za ostateczne i jako jedyną miarę rzeczy pozostawia tylko własne ja i jego zachcianki”. Można by sądzić, że skoro relatywizm nie przywiązuje wagi do treści poglądów czy systemów, tym samym nie faworyzuje żadnego z nich, a przeto wszystkie one są jednakowo uprawnione. Nic bardziej mylnego: także w „ustroju relatywistycznym” są równi i równiejsi. Jedni mogą zajmować miejsca w salonie, innych zaledwie wpuszcza się do przedsionka albo zostawia przed drzwiami. Do tych ostatnich zalicza się Kościół katolicki i w ogóle chrześcijaństwo. W europejskich sferach dyplomatycznych i urzędniczych Pan Bóg wraz ze swoimi wikariuszami na tej ziemi został uznany za persona non grata. Osądza się ich z oskarżenia publicznego, jako winnych głoszenia prawdy.

Bp Alvaro del Portillo zauważył: „Obecnie wiele pokoleń zostaje straconych dla Chrystusa i Kościoła i, niestety, z tego regionu rozplenia się po całym świecie kąkol nowego pogaństwa”. Co w takim razie postawiono na głównym ołtarzu życia publicznego? Może Rozum, jak w czasach wielkiej rewolucji francuskiej? Raczej nie, gdyż racjonalistyczne credo i ślepa wiara w nieustający postęp, zwłaszcza moralny, załamały się pod ciężarem faktów. U zarania XXI w. dominanta jest inna, taka jak u Gombrowicza: „poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja…”.

Papież w swojej homilii określił tę postawę dokładniej: „tylko własne ja i jego zachcianki”. Europejska kultura społeczna, polityczna, artystyczna, medialna, akademicka etc. w znacznej mierze przemieniła się w gabinet luster, w którym każdy uczestnik ogląda, zamiast prawdy czy choćby jej podobieństwa, tylko swoje zwielokrotnione i zniekształcone odbicia. Przykład drobny, lecz wymowny: dawniej nawet wielcy mistrzowie sztuki nie sygnowali imieniem swoich arcydzieł, teraz natomiast każda wiadomość telewizyjna o psie z kulawą nogą rozpoczyna się od autoprezentacji reportera…

W jarzmie praw człowieka

Istotnym elementem kultury indywidualizmu i egoizmu, którą głośno piętnuje Benedykt XVI, stały się prawa człowieka. W początkach ich formułowania („Powszechna deklaracja praw człowieka” ONZ z 1948 r.) ujmowano je obiektywnie, jako kulturowy wyraz pewnej rzeczywistości ludzkiej. Później jednak prawa te zaczęły tracić łączność z prawdą antropologiczną, aby w końcu przemienić się w projekcję subiektywnych potrzeb i kaprysów. Profesor Brian Tierney zauważa: „Język praw stał się tak dominujący w dyskursie moralnym, że niektórzy entuzjaści zastosowali go jednakowo do ludzi i zwierząt, a nawet drzew”.

W rezultacie mamy dziś prawa kotów piwnicznych, prawo dorosłych (niekoniecznie małżonków!) do posiadania dziecka, jeśli go tylko zapragną, a równocześnie prawo do likwidacji tegoż dziecka, gdy przestanie być mile widziane… Ziarno wymieszano z plewami i tą niestrawną mieszanką karmi się dzisiaj narody Europy. Roszczeniowa, indywidualistyczna logika praw człowieka zawłaszcza myślenie i relacje społeczne. W imię absolutnej wolności kwestionowane są wszelkie tradycje i uświęcony status takich instytucji jak rodzina czy wspólnoty wyznaniowe.

Wysuwa się coraz bardziej absurdalne roszczenia pod adresem Kościoła katolickiego, wszelkimi sposobami próbując go nagiąć do ducha tego świata. Mnożą się rozmaite, samozwańcze trybunały ochrony praw dziecka, ucznia, kobiety, pracownika etc., a jakoś nikt nie myśli o tym, żeby potwierdzić prawa Boga w naszej przestrzeni społecznej, prawnej, politycznej, kulturowej. Główny problem polega na tym, że kiedy postulowane prawa człowieka odłączy się od ich nieodzownej podstawy moralnej, wówczas przeradzają się one w legalizację dowolności.

Tym sposobem prawa człowieka, pierwotnie obmyślone, jako zbroja dla zabezpieczenia obywateli przed wszechwładzą państwa, przeradzają się w oręż do wojny wszystkich przeciwko wszystkim. Broń przestała tylko chronić, a zaczęła być używana do aktywnej walki. Na ten stan rzeczy wskazywał już 150 lat temu bł. Antonio Rosmini. Przypatrując się ówczesnej Europie, stwierdzał z goryczą, że umysły ludzkie stały się „oszalałe na punkcie własnych uprawnień” i „niepomne swoich obowiązków”. Dla nas dzisiaj to oznacza, że te same prawa człowieka, które wielu społeczeństwom pomogły przejść od absolutyzmu i totalitaryzmu do demokracji, niosą ze sobą realne niebezpieczeństwo rychłego zwrócenia tego procesu historycznego w przeciwną stronę.

Krzywa wieża Babel

Widmo totalitaryzmu, bowiem wciąż krąży po Europie. Dzisiaj nie zagraża nam dyktatura militarystyczna, jak w pierwszej połowie XX w., ale raczej centralistyczno-biurokratyczna o wydatnych rysach socjalnych czy „opiekuńczych”. Ludzie wciąż nie porzucili marzenia o zbudowaniu wieży Babel, niepomni na to, że w końcu zacznie się ona chylić ku upadkowi, gdyż jest pozbawiona niewzruszonych podstaw transcendentnych.

„Żaden chyba przejaw głupoty nie wydaje się bardziej znamienny dla naszych czasów niż dążenie do utworzenia trwałego i dostatniego porządku życia doczesnego nieopartego na nieodzownym fundamencie, to znaczy pomijającego Majestat Boga” – przestrzegał Jan XXIII. Nie tylko wieża się zawali – także jej budowniczowie popadną w rozproszenie. Zanim jednak dojdzie do pomieszania języków, musi nastąpić pomieszanie w głowach. Postępuje ono systematycznie, czego dowodem są liczne destrukcyjne efekty przemodelowania sfery etyczno-politycznej, które dziś obserwujemy.

Należą do nich tzw. parytety, czyli dobrze już z historii znany, wypróbowany w innych dziedzinach numerus clausus – tym razem obowiązujący mężczyzn w strukturach politycznych, administracyjnych, korporacyjnych itp. Wymyślono, że w wyborach powszechnych i doborze kandydatów na stanowiska publiczne określoną pulę miejsc należy powierzać osobom płci żeńskiej. Notabene, zadziwiające jest, że w myśl nowoczesnego ustawodawstwa europejskiego pary małżeńskie nie muszą się składać w równej proporcji z mężczyzn i kobiet, ale zespoły urzędników – owszem.

Postępowanie takie kłóci się z elementarnymi wymogami zdrowego rozumu, gdyż jest to zwykły błąd przypadkowości wyniesiony do rangi ustawy. Ponadto czy nie dostrzegamy w tym poniżenia kobiet? Skoro zapewnia się im miejsca jedynie z użyciem siły, to tym samym otwarcie się potwierdza, że nie doszłyby one do tego o własnych siłach i że się do takich ról nie kwalifikują. Co będzie kresem tej drogi? Zapewne przepis gwarantujący kobietom połowę miejsc w każdym chórze męskim. Wtedy krańce się zetkną, patos prawa zderzy się z komizmem życia i znów staniemy w kryzysowym punkcie zero…

Paweł Borkowski

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej