Między prozą wyjazdu i liryką rozstania

2014/02/5

25 czerwca 1948 r., opuściwszy kilka dni wcześniej Paryż, w którym mieszkał od ponad dziewięciu lat, młody ekonomista i prawie nikomu jeszcze nieznany pisarz Andrzej Bobkowski wraz z żoną, dotarłszy pociągiem do Cannes, zaokrętował się na polskim statku „Jagiełło”, w klasie trzeciej, w kabinie stuosobowej (dokładniej: 144-osobowej) i wypłynął do Panamy, by stamtąd, już samolotem, dotrzeć do Gwatemali, w której chciał rozpocząć nowe, normalne życie i gdzie miał nadzieję odnaleźć dawną Europę, a zdając się na egzotyczną awanturę, którą planował dziewięć lat wcześniej i której ziszczeniu przeszkodziła wojna, liczył, że wyżyją się w nim wreszcie chłopięce marzenia i od lat tłumiony instynkt cokolwiek awanturniczej przygody.

Do wyjazdu Bobkowskich do Argentyny w 1939 r., gdzie przyszły pisarz miał obiecaną posadę w przedstawicielstwie Polskiego Eksportu Żelaza, nie doszło z powodu wybuchu wojny. 31 maja 1939 r., gdy podróż do Buenos Aires wydawała się jeszcze realna i miała być kwestią tygodni, o ile nie dni, pisał do Anny Seifert: „Mnie zawsze w takie dni, tam u nas, napadała choroba kontynentów. Na wiosnę ciągło mnie gdzieś za morza, na taką włóczęgę – no i nagle jestem tak właśnie zawieszony i być może, że kiedyś, kiedyś szczupłe przeciętnie miejsce bytu człowieka rozszerzy się, a ziemia będzie już nie taka wielka, jak na lekcjach geografii. Wiecie – te zmiany, inny kraj, perspektywa nowej podróży – to wszystko wzmaga we mnie osobiście tysiąckrotnie selektywność duszy i napięcie – powiedziałbym – artystyczne odczuwania wszystkiego. Widzę teraz jak pojęcie czasu wiąże się bezlitośnie z tym zamkniętym kołem życia większości ludzi. Widzisz Haniu – raz pisałaś, że może to i lepiej, że tak daleko trzeba się wybierać, bo może wtedy wyżyje się we mnie, jak u każdego chłopa, instynkt przygody. To duża racja!”.

Planując wyjazd do Gwatemali, którego termin z jakichś powodów uległ opóźnieniu, zamierzał tę podróż opisać, a opis opublikować. Udzielił też a priori prawa pierwodruku redagowanym przez Jarosława Iwaszkiewicza „Nowinom Literackim”. Jeszcze w Paryżu, już na walizkach i w trakcie likwidacji mieszkania, zaczął prowadzić codzienne zapiski, której to czynności nie zaniechał i na pokładzie statku, a zakończył ją dopiero w momencie, gdy wylądował na gwatemalskim lotnisku La Aurora. Zapiski te, w oryginale z pewnością lapidarne i surowe, stanowiące rodzaj prefabrykatu, materiału wyjściowego do literackiej obróbki i ostatecznych redakcji przed planowanym drukiem, złożyły się na jeden z najciekawszych, nie tylko w literaturze emigracyjnej, ale całej literaturze polskiej XX w. dzienników podróży, choć przez kilkadziesiąt lat pozostawał on – pomimo wielkiej i stale rosnącej popularności gatunku – utworem zapomnianym, któremu krytycy i badacze niewiele poświęcali uwagi, pozostającym gdzieś na dalekim marginesie twórczości pisarza, w cieniu znakomitych Szkiców piórkiem.

Podróż do Gwatemali trwała trzy tygodnie. Notatki, początkowo niedatowane, układają się w siedmioczęściową sekwencję. Owych siedem części, z których każda była etapem podróży, to siedem kontynualnie zestawionych reportaży, zaś sam diariusz podróżny to ich ściśle powiązany cykl.

Bobkowski, gdy upadły „Nowiny Literackie”, początkowo zamierzał opublikować swój dziennik w londyńskim „Życiu”. Wiosną 1949 r. pełen najlepszych myśli wysłał fragmenty Janowi Tokarskiemu, jednak redaktor nie śpieszył się z odpowiedzią. Pisarz zdecydował się na wycofanie tekstu. Początkowo Jerzy Giedroyc rozważał możliwość publikacji dziennika na łamach „Kultury”. Dlaczego do tego nie doszło, nie wiadomo. Na druk zdecydował się natomiast Jerzy Turowicz, i to nader chętnie i bez zastrzeżeń czy wątpliwości, a także wbrew obiekcjom samego autora, obawiającego się, że do druku nie dopuści krajowa cenzura. Cenzura dopuściła, choć nie odpuściła sobie wielu, nieraz być może nawet poważnych, ingerencji w tekst. Ingerował weń także, by tak rzec – taktycznie, sam Turowicz, obawiając się zapewne nieraz bardziej reakcji konserwatywnej części czytelników „Tygodnika” niż komunistycznych cenzorów, na co w końcu otrzymał zresztą pełnomocnictwo pisarza.

Pisząc swój dziennik jako formę doraźnej pomocy dla matki i publikując go na łamach „Tygodnika Powszechnego”, Bobkowski (prawdopodobnie sam, choć nie da się wykluczyć, że z udziałem Jerzego Turowicza) nadał każdej z siedmiu części tytuł. Zastosował kryterium – by tak rzec – przestrzenne, geograficzne. Pięć z siedmiu części zajmuje rejs, którego etapami są nie postoje statku, lecz pokonywane przezeń akweny, dwie pozostałe, pierwsza i ostatnia, to wyjazd z Paryża i droga do Cannes oraz wyokrętowanie w Panamie i lot do Gwatemali. Podział ten powstał, gdy surowiec, czyli notatnik podróżny pisarz przekształcił w dzieło literackie.

Podróż, a zatem sam dziennik jako zespół względnie systematycznych zapisów dokumentujących bieżące wydarzenia, zaczęła się nie w momencie zaokrętowania na „Jagielle” w Cannes, nawet nie w momencie opuszczenia Paryża, lecz jeszcze wcześniej, w chwili naruszenia tego, co mimo całego zewnętrznego chaosu wydawało się stałe – tworzonego przez osiem lat porządku domu jako miejsca i układu przedmiotów, któremu nadane zostało wyższe znaczenie i które połączone zostały więzią emocjonalną. Bobkowski najpierw sprzedaje rower, co jest w jego odczuciu zdradą wobec nie przedmiotu, ale ukochanej i wiernej istoty. Potem pakuje wyłącznie książki, resztę dobytku powierzając skrupulatności żony. Sam włóczy się po Paryżu, pije rum i wspomina. Żegna się z miejscami i ludźmi, z tym, co widzi i z tym, co pamięta, żegna całe swoje dotychczasowe życie, które tu zostało ukształtowane, żegna Francję, w którą wrósł całą duszą i w tym pożegnaniu tkwi głęboka sprzeczność: myślami pisarz jest już „tam”, uczuciami wciąż „tu”, jest w nim ciekawość świata i radość zmierzenia się z nieznanym, ale i gorycz porzucenia znanego i bliskiego. Tuż przed wyjazdem z Paryża notuje: „Omotały mnie, splątały się węzły nie do przecięcia. Teraz już do końca będę się miotał między prozą wyjazdu i liryką rozstania”.

„Otóż mówię Ci otwarcie, że wyjeżdżałem jak z domu. To było dziwne. Płakałem jak dziecko. Dopiero w chwili pakowania, przerzucania gratów i gracików, papierów i notesików z zapiskami, zrozumiałem, że opuszczam kawał życia, a w moim przypadku kto wie, czy nie całe moje dotychczasowe życie. Przyjechałem tu mając 26 lat jako młodzik, głupi i nierozgarnięty, wyjechałem mając 34 już jako kawałek człowieka. Francja dała mi to, co oni dobrze nazywają: formation d’homme. Wszystko, co ojciec i matka, szkoła i życie posadziły we mnie tam, w kraju, tu dopiero rozwinęło się, puściło pędy i rozrosło. Ciężko było mi to opuszczać, znacznie ciężej, niż myślałem” (list do J. Iwaszkiewicza z 21 czerwca 1948 r., [w:] A. Bobkowski, Tobie zapisuję Europę).

Pierwszy etap podróży pisarz odbywa pociągiem, potem, już w Cannes, autobusem. Oba te środki lokomocji, jakkolwiek szybkie i wygodne, pozwalają jedynie na przemieszczanie się, czyli pokonywanie przestrzeni bez żadnego wysiłku ze strony podróżującego, który zostaje przewieziony z punktu wyjścia do punktu dojścia jak towar nadany na transport i opłacony biletem. Budzi to w pisarzu głęboki sprzeciw, choć jeszcze głębszy budzi lot samolotem, co może nieco dziwić u tego od najmłodszych lat entuzjasty awiacji. Człowiek zostaje ubezwłasnowolniony przez maszynę i nawet wyglądanie przez okno nie rekompensuje poniesionych strat – taka podróż nie stanowi wyzwania dla wyobraźni ani nie dostarcza jej żadnych podniet. Łatwość przemieszczania się i towarzyszący temu luksus, także czasowy, są – w jego odczuciu – zaprzeczeniem rudymentarnych cech i zasad podróży, bowiem pozbawiają podróżnika większości najistotniejszych doznań, doświadczeń i wzruszeń. Wyposażony w szczególnego rodzaju filozofię podróży, którą streścić by można słowami z listu Goethego do Eckermanna, że „nie podróżuje się, aby dokądś dojechać, ale raczej – aby podróżować”, Bobkowski, będąc osobowością aktywną i poszukującą, rozumiał podróż jako zaspokojenie pasji poznawczej, w które wpisane były ryzyko i bezinteresowność oraz wysiłek fizyczny i psychiczne oczyszczenie. Podczas jednej z rowerowych wypraw, których świadectwa zawarł w Szkicach piórkiem – a dodać trzeba, że rower uniezależniał, dawał wolność wyboru i możliwość samotnego przeżycia, czyli zaspokojenia pragnień woli, serca i rozumu, był przy tym sprawdzianem inwencji i kondycji fizycznej, był „instrumentem wolności”, nieprzypadkowo więc Roman Zimand nazwał go „narzędziem poznania” – zanotował:

Czy można powiedzieć, że się „podróżowało”, gdy człowiek pokrywa setki kilometrów w kilku godzinach, zatrzymując się – albo i nie – w pewnych punktach? Jestem przekonany, że przejechawszy z Angers do Le Mans na rowerze, będę miał więcej praw i podstaw do twierdzenia, że odbyłem prawdziwą podróż, aniżeli osobnik przebywający przestrzeń Paryż – Sajgon w trzy dni. Kto z nas dwóch więcej przeżyje? Moja podróż pozwala mi na prze-życie, zbliżając wolno do celu. Cel zaciera się, nie stanowi rzeczy samej w sobie, przestrzeń staje się nie wrogiem, ale przyjacielem, z którym rozmowa wzbogaca, rozbudowuje. Jest to jak z zagadkami na pierwszej stronie i z odpowiedziami na ostatniej. Przeskoczyć z Paryża do Sajgonu, to jak spojrzeć na zagadkę i, nie zadając sobie trudu, przeczytać rozwiązanie. To przejście od pytania do gotowej odpowiedzi. System ten nie wzbogaca, nie rozwija, nie zmusza do myślenia. Człowiek staje się wówczas istotą najbardziej podobną do pchły […]; żadna pchła nie skakałaby beztrosko, bez pomyłki co do punktu, w jakim ma wylądować, gdyby skacząc, musiała się jeszcze poświęcać kulturze swego życia wewnętrznego. To, co tworzy jedyność człowieka, to właśnie jego otwartość na świat […]. Ale jak można utrzymać swą otwartość na świat, jeżeli nie jest się w stanie zauważyć nic innego, jak tylko to, co możliwe jest do zobaczenia przy szybkości 500 km na godzinę? Człowiek zamyka się, staje pchłą.

Bobkowski, zapalony podróżnik, którego rowerowe eskapady miały dotychczas charakter bezplanowych i bezcelowych, które odbywały się dla czystej przyjemności podróżowania, miały wpisaną w siebie mniej lub bardziej odległą perspektywę powrotu. Wyjazd z Europy uchyla tę perspektywę, jest podróżą bez powrotu. Pisarz wyrusza w nieznane, by rozwiązać zagadkę, przeniknąć tajemnicę, wszystko odmienić. Narzędziem poznania staje się okręt. Wybiera go Bobkowski nie tylko ze względów finansowych i – by użyć tego określenia – logistycznych, ale także dlatego, że okręt nie odbiera podróżnikowi większości wiążących się z pokonywaniem przestrzeni doznań.

Okręt ma coś w sobie – notował już na pokładzie – ma coś ludzkiego. Jakby osoba. Poza tym kawałek ziemi, a na „Jagielle” własnej. Do lokomotyw i okrętów czułem zawsze wielki sentyment, bo uważam je za twory techniki już zupełnie oswojone. I lokomotywa i okręt pozwalają jeszcze w tej epoce szybkości supersonicznych na stopniowe przestawienie się. Mówiąc muzycznie, na całą frazę. W wypadku zmieniania świata, życia, w ogóle wszystkiego, przelot samolotem byłby dla mnie gwałtem, zniszczeniem tkanki. Bałbym się, że zacznę to nowe życie rozwiązywać źle, albo wcale go nie rozwiążę. Miałbym „dziurę”, jak człowiek zabierający się do równania drugiego stopnia bez znajomości równań pierwszego.

Kilka lat później pisarz zrewidował swoje poglądy. W liście do matki (A. Bobkowski, Listy z Gwatemali) pisał:

Kiedyś bardzo filozofowałem na temat tych szybkości, ale teraz, kiedy spróbowałem, nie mam nic przeciw temu. Dostarcza to zresztą całej masy nowych i zupełnie innych wrażeń. Odczuwałem przede wszystkim wzrost intensywności życia, coś podniecającego i wspaniałego. Jakby wielki łyk przestrzeni, coś dodającego energii i chęci patrzenia w przód, a nie pogrążania się w przeszłości, w trzęsieniu się nad jakimiś strzępami dawnych czasów. Taki łyk przestrzeni po prostu odmładza. Poczułem się znowu młody, wtopiony w mój czas, w moją epokę i bez żadnych tęsknot wstecz.

Co ciekawe, szybkość kilkunastu węzłów, z jaką płynął „Jagiełło”, była dla Bobkowskiego jednak zbyt wielka. Następne podróże planował odbywać żaglowcem. Transoceaniczny parowiec, pomimo wszystkich swych zalet, nie miał w sobie nic z uroku conradowskich brygantyn, fregat i szkunerów, a przecież trasa, którą na pokładzie „Jagiełły” przemierzał pisarz, niewiele różniła się od tej, którą dwukrotnie, najpierw na „Mont Blanc”, później „Saint-Antoine”, przemierzał autor Zwierciadła morza. Patronat Conrada, zresztą raz jeden jedyny wymienionego w tekście, wydaje się oczywisty i nieprzypadkowy. Im bliżej Morza Karaibskiego, tym częściej Bobkowski myśli ilustracjami z Robinsona Crusoe Daniela Defoe i Dzieci kapitana Granta Verne’a oraz scenami z Korsarza Conrada.

gwaemal 2

Bobkowski prowadził swoje notatki wprost na pokładzie, regularnie, co dnia. To niezwykłe zajęcie wzbudzało zainteresowanie załogi i współpasażerów, gdyż był on jedną z nielicznych osób, które pośród zbiorowej obsesji prania wszystkiego, co wyprać się dało, tudzież ponownego prania już wcześniej wypranego, nie prał, choć w tej dziedzinie – rzec można – był ekspertem. Ta czynność wyróżniała go z bezimiennego tłumu: dla jednych stał się osobliwością, dla innych obiektem pełnego szacunku i sympatii zainteresowania. W krótkim czasie wyniosła go ona do kategorii najbardziej na statku poważanych, a nawet uprzywilejowanych osób. Oto wraz z dwoma dziennikarzami, włoskim i hiszpańskim, zostaje zaproszony do zwiedzania statku, potem otrzymuje zmianę menu i kąt do pracy pisarskiej w barze I klasy, choć cały czas śpi w zatłoczonej i śmierdzącej, zastawionej dwupiętrowymi pryczami, kabinie III klasy, którą nazywa „Majdankiem”.

Podróży, która jest w tym wypadku swoistego rodzaju „trwaniem w miejscu”, towarzyszy brak wrażeń, monotonia i nawet nuda jako efekt bezczynności i bezruchu, a zatem zjawiska jak najbardziej pośród bezmiaru oceanu naturalne i przy tym typowe dla środowisk zamkniętych i wyizolowanych. Owa izolacja jest zresztą wielostopniowa. Nie tylko statek jest odizolowanym od świata obiektem, ale i pasażerowie stanowią zamknięte grupy podzielone według życiowego standardu (pasażerowie różnych klas to swoiste, niekontaktujące się z sobą kasty) i społecznego statusu, wewnątrz których przebiega podział na podgrupy wedle różnic językowych i kulturowych. Pomimo tego w kipiącym życiem zbiorowisku ludzkim, w kłębiącym się na i pod pokładem żywiole, który sprawia wrażenie jakby za chwilę miał się przelać poza burty statku, trudno zachować splendid isolation – jest się po prostu skazanym na niechcianą obecność innych, na intymność zredukowaną do minimum niezbędnego, aby zachować psychiczną równowagę. Bobkowski jednak ani przez chwilę nie zamierza się izolować ani poddawać izolacji, ale też nie ma zamiaru się pospolitować czy utożsamiać z otaczającym go tłumem. Czuje się enklawą, zajmuje wobec otoczenia, które siłą faktu zostało mu narzucone, postawę obserwatora: nie uczestniczy w jego codziennych sprawach i zajęciach, tylko przegląda się zaintrygowany i analizuje; od drobiazgów swobodnie przechodzi do uogólnień, od charakterystyk indywidualnych do portretów zbiorowych. Życie na statku, przerywane mniej lub bardziej zabawnymi incydentami, toczy się monotonnym rytmem, którego interludia stanowią postoje. Dają one sposobność do poczynienia różnorodnych, choć typowych dla większości egzotycznych portów spostrzeżeń. W każdym, do którego zawija „Jagiełło”, ma miejsce ten sam rytuał. W Algierze: „Do boku »Jagiełły« dobijają łódki Algierczyków, ofiarowujących koniak i szampana po 500 frs. za butelkę”. W Gibraltarze: „Oczywiście otoczyły nas łódeczki handlarzy hiszpańskich, sprzedających kolorowe chustki, bransoletki, alkohol, tureckie papierosy i owoce”. W Funchal na Maderze: „Od brzegu nadpłynęły łódeczki z towarem i zaczyna się handel. W dole cała pływająca wystawa. Rozstawiają koszykowe leżaki i fotele, rozkładają serwety haftowane, słomkowe kapelusze z naszytymi na nie kwiatami z różnokolorowego sukna, koszyczki, torby wyszywane, owoce”.

Perspektywa, z której postrzega autor-narrator, jest zasadniczo niezmienna, jest nią dystans. Z dystansu widać światła Algieru łączące się nad wzgórzami z blaskiem gwiazd, pociętą rowkami do wychwytywania wody deszczowej wyniosłą, prawie pionową skałę Gibraltaru (tu pisarz myśli o gen. Sikorskim). Maderę niby odwróconą formę do robienia babek (tu z kolei pisarz myśli o Marszałku Piłsudskim), Martynikę „żółtawo-zieloną, w tonach van Gogha, w kryzie białych pian”, zaraz za nią ostre i sine szczyty wyspy Santa Lucia, potem wyłania się nagle „jak łódź podwodna, płaska i żółtawa, poszczerbiona jedynie na powierzchni wzgórkami, trochę jak piła” holenderska wyspa Curaçao, później obstawione szczelnie wojskiem nabrzeża Cartageny. Ów dystans – jak w Diariuszu Rio Parana Gombrowicza – tworzy fantazmat ruchu pozornego, urojonego, jakby statyczny obserwator patrzył na odpływające w dal ruchome lądy.

Perspektywa ta ulega zmianie, gdy narrator schodzi na ląd. Podczas podróży zdarzyło mu się to trzykrotnie: na Maderze, Curaçao i w La Guaira. Maderę, tak niegdyś modną, a teraz prawie zapomnianą, nazywa wyspą ze snu:

Jest Piotra i Pawła i ludzie idą do kościołów. Kościoły są małe i ładne. Ich białe mury w czarnych ramkach belek świecą w słońcu. Na wieżach cebulkowe kopułki kryte biało-niebieską dachówką majolikową. Wnętrza przypominają nasze wiejskie kościółki. Są tak samo kolorowe i bogate. Ściany wykładane kafelkami majolikowymi. Z daleka to robi wrażenie mozaiki. W ławach kobiety w czarnych chustkach na głowie.

gwatemla 1

Na ulicach uderza czystość. Domy i domki są jakby wczoraj wykończone. Starannie utrzymane, pielęgnowane. Bruk uliczny czarny. Są to wulkaniczne kamyki o kształcie trójgraniastosłupów, wbijane ostrzem w ziemię, jeden obok drugiego. Wyślizgane płozami sań. Wszystkie te uliczki pną się stromo w górę. Wzdłuż nich, w kamiennej rynnie płynie rwący strumień, z którego czerpią wodę do polewania rozpościerających się wokół ogrodów. Te są naprawdę rajskie. Co chwila spoza jakiegoś muru bluzga na ulicę wodospad kwiatów, pienią się bougainville, otwierają wnętrza jakby orchidei, wielkich i białych kielichów, pełzną olbrzymie jak talerze, szafirowe powoje z różowymi środkami. Pachnie. W ogrodach winogrona pienne, tworzące dachy i długie, cieniste nawy albo gaje bananowe z kandelabrami zielonych owoców.

Idziemy w górę i podchodzimy dosyć wysoko. Morze łączy się z bladym błękitem nieba, jest gorąco. Każdy z tych małych domków, mijanych po drodze, ma małe podwórko wykładane morskimi, jajowatymi kamykami w różne desenie. W tym, jak wysepki, małe klombiki kwiatów. […]

Wracamy tą samą drogą. Ludzie powychodzili z kościołów i Funchal jakby ożył na chwilę. Chodzimy po mieście. Kilka bardzo ładnych sklepów, bardzo dobre pomniki. Czuje się biedę, odcięcie. […] Zewsząd sączy się smutek. Właściwie skończyła się już „epoka Mader”, a wyspa trwa jeszcze po dawnemu, czeka, opustoszała, na to, co już nie wróci.

Opisy zwiedzanych czy choćby tylko widzianych miejsc są ogromnie plastyczne i zmysłowe. Autor nie selekcjonuje wrażeń, chłonie je w całej ich obfitości, otwiera się na najwyższą skalę doznań i doświadczeń, bezmierna, ograniczona tylko horyzontem przestrzeń oceanu napełnia go euforyczną radością życia, rozpiera go ekstatyczny, sensualistyczny witalizm, jest wprost urzeczony:

Od rana słońce, błękit i przecudny szafir morza. […] Już nie patrzę, lecz wprost fotografuję. Odczuwam fizyczną rozkosz posługiwania się wzrokiem; piję biel płaszczyzn na pokładzie, wchłaniam niebo, na deser piana za rufą, smakowita, śnieżna, ubijana równo śrubami. Lekki, świeży wiaterek głaska po twarzy, wymiata upał. Skaczę do basenu, pływam, prycham. Nieziemskie rozkosze.

Bobkowski jest szczęśliwy i beztroski, bo rzeczywistość jest jeszcze nierzeczywista, to, co jest tam, dokąd zmierza, to zatarty, niewyraźny miraż, konkretem jest to, co dzieje się tu i teraz, a co wobec tamtej rzeczywistości jest jak sen i bajka. To, co go czeka, wyłania się naraz zza zamglonego horyzontu. Oto 8 lipca pisarz dostrzega nową ziemię. Odczuwa przy tym nie euforię odkrywcy i zachwyt podróżnika, nie radość z ujrzenia dawno niewidzianego stałego lądu, ale smutek i lęk samotnego człowieka wobec nieznanej potęgi:

Około 12 w południe wyszedłem na pokład. We mgle zaczęły rysować się sylwetki gór. Południowa Ameryka. Po raz pierwszy od chwili wyjazdu poczułem coś w rodzaju obawy. Przywarłem do poręczy wpatrzony w ten daleki ląd, drżałem, poczułem się straszliwie samotny, bez oparcia.

Przytłaczające Bobkowskiego wrażenie zdaje się być typowe. Podobne wrażenie odnosił podczas podróży morskiej do Brazylii w lutym 1934 r. Claude Lévi-Strauss. Notował wówczas: „Od wczoraj już Nowy Świat jest obecny; nie dla oczu wprawdzie, gdyż brzeg jest zbyt oddalony […]. Nowy Świat narzuca się zbliżającemu doń podróżnikowi najprzód jako zapach […], zapach trudny do opisania dla tego, kto go nigdy nie zaznał. […] Lecz kiedy nazajutrz o czwartej rano Ameryka rysuje się wreszcie na horyzoncie, obraz Nowego Świata wydaje się godny jego woni. Przez dwa dni i dwie noce roztacza się przed nami olbrzymi łańcuch górski, olbrzymi nie przez swą wysokość, lecz dlatego, że powtarza się wciąż taki sam, tak że nie można zauważyć początku ani przerwy w bezładnym łańcuchu jego grani. Na kilkaset metrów wznoszą się nad morzem ściany górskie z gładkiego kamienia, w nagromadzeniu kształtów prowokujących i szalonych. […] nikt nie przypuszczałby, że mogą one istnieć – przynajmniej na naszej planecie – w tak szerokiej skali. To wrażenie ogromu jest właściwe dla Ameryki; odczuwa się je wszędzie […] Wszędzie doznaje się tego szoku. Te widoki przypominają nasze widoki – ulice są ulicami, góry – górami, rzeki – rzekami. Skąd więc bierze się to uczucie obcości? Po prostu stąd, że pomiędzy wymiarami człowieka i rzeczy jest taka rozpiętość, iż wspólna miara jest wyłączona. […] wrodzona niewspółmierność dwóch światów przenika i zniekształca nasze sądy” (C. Lévi-Strauss, Smutek tropików, przeł. A. Steinsberg, Warszawa 1964).

Obawa przechodzi w strach, gdy statek wpływa przez otoczony dżunglą kanał do Cartageny. Po raz pierwszy Bobkowski postrzega całkowicie obcy sobie żywioł, widzi dżunglę. Jest ona jeszcze bardziej przerażająca niż jej literackie opisy, których jeden, będący fragmentem powieści Wir Jose Eustasia Rivery, autor cytuje w dzienniku. Jego wrażenia są zbliżone do odczuć wpływającego w deltę Parany Gombrowicza:

Statek opływa długi i zarośnięty aż po linię wody przylądek, zatacza koło i wchodzi do głębokiej zatoki przez wąski i krótki kanał. […] Po obu stronach kanału sterczą z zieleni resztki dwóch starych fortów hiszpańskich, strzegących niegdyś wejścia do portu. Zębate resztki murów, zielonawoszare, zapleśniałe, rozsadzane powoli korzeniami lian i wilgocią, zalewane powodzią zieleni. Przygniatająca pustka i cisza. Tylko czarna zieleń, zieleń, zieleń. […] Jest, we własnej osobie. Patrzę ze statku na te brzegi i czuję, że nawet tak mocny, wspaniały opis nie jest w stanie oddać grozy jaka bije z tej potwornej zieleni. Jest obślizgła i zimna jak gad, pełznąca w parnej duchocie, bezczelna i niepokonana. Dreszcze zaczynają mi chodzić po krzyżach na myśl o zanurzeniu się w niej. Jest wstrętna, odpychająca, a równocześnie kusząca. Nad nią opary leniwe, ociężałe, lepkie.

Już w Gwatemali Bobkowski będzie oglądał ruiny dawnej stolicy zniszczonej doszczętnie w wyniku wybuchu wulkanu i pochłoniętej przez dżunglę, która z pokładu statku jawi mu się jako przerażająca tajemnica, prawie otchłań niebytu, której niepodobna oswoić. Budzi ona nie podziw dla piękna i różnorodności natury, nie fascynację estetyczną, nie zauroczenie egzotyką, ale strach i wstręt.

Coraz wyraźniej odczuwa pisarz inność, całkowitą odmienność świata, który suwerenną decyzją wolnego człowieka wybrał na swój nowy dom i nową ojczyznę. Kontynent zdaje się być zagadkowy, co Bobkowskiego pociąga, ale i nieprzyjazny, pełen pułapek i obcości. Przede wszystkim uderza go trudny do zniesienia dla Europejczyka klimat:

Człowiek wykończony, zmordowany upalną wilgocią, komarami, biernością ludzi tonących ciągle w odmętach nieopanowanej natury, leniwych, budzących się tylko nagle z drzemki jak wąż i wijących w morderczych skurczach.

Niepokój wzbudza też niestabilność raz po raz wstrząsanego rewoltami kontynentu. Po lekturze dwóch wenezuelskich gazet notuje:

Dowiaduję się, że w ubiegłą sobotę była jakaś weekendowa rewolucja w Panamie, czyli incidentes, w czasie której zabito cztery osoby, po czym aresztowano przeszło 800. Przywódcy incidentes schronili się w Canal Zone, ale mają być wydani. A w Paragwaju była jakaś bardzo ekskluzywna revuelta wojskowa. Sądząc z wymienionych stopni wojskowych przy nazwiskach, wszystko odbywało się od kapitana wzwyż. Przed wyjazdem z Paryża Janta opowiadał mi bardzo dowcipnie jak to jakiś jego znajomy, przebywający w jednym z tych krajów, wyszedł pewnego dnia na miasto i widzi nagle wisielców na kolumnach otaczających główny plac. Zapytuje kogoś co się stało, kim są ci powieszeni. Na to przechodzień odpowiada mu uprzejmie i z radosnym uśmiechem: „To nasz poprzedni rząd”. Ponieważ za kilka dni mam być w Panamie, więc wolałem upewnić się i zapytałem jednego z szefów policji wenezuelskiej, co o tym myśli. Uśmiechnął się pobłażliwie i powiedział mi, żebym się nie przejmował, bo to zupełnie nie dotyczy zwyczajnych ludzi. No więc kogo? […] Może oni te rewolucje załatwiają tam jakoś klubowo, tylko z udziałem członków i co najwyżej za zaproszeniami?

Bobkowski, by obłaskawić i oswoić nieprzyjazną i groźną obcość, ucieka się tu do obronnego oręża ironii, a miejscami i autoironii, stosuje zabiegi, które Wojciech Ligęza trafnie określił mianem „retoryki bagatelizującej”. I tak w tym, co nieznane i kulturowo odległe, szuka i odnajduje bez trudu to, co znane i bliskie, co pozwoliłoby od razu zaakceptować odmienność i złagodziło, jeśli nie zniosło, różnice, a także, pomimo słabej jeszcze znajomości hiszpańskiego, stworzyło poczucie bycia u siebie i pośród swoich. La Guaira kojarzy się Bobkowskiemu z Nowym Sączem lub Nowym Targiem, Colon, gdzie „Jagiełło” kończy rejs to… Tomaszów Lubelski z lat dziecinnych pisarza. „Całkiem swojsko w tej Panamie. – notuje – […] w sumie bardzo przyjemnie, jakoś znajomo, familijnie. Bardzo nam się podoba”. Asocjacji sensualnych i analogii estetycznych jest więcej: dworzec w Colon z zeszłowiecznym pociągiem i muzealną lokomotywą rozczula diarystę, bo to… krakowskie Mydlniki, zaś stacja w Gatun to Rudawa, a koncertująca nieopodal hotelu, w którym Bobkowscy się zatrzymali, panamska orkiestra wojskowa to takaż orkiestra, tyle że cesarsko-królewska w Krakowie.

Tę metodę przezwyciężania obcości Bobkowski stosował jeszcze wielokrotnie, od lat już mieszkając na stałe w Gwatemali. Opisując w niedatowanym liście do matki pobyt w górskiej prowincji Quetzaltenango, uciekł się do znoszących odmienność sformułowań: „W pewnym momencie wydało mi się, że jestem u nas na Podhalu. Łany żyta i pszenicy utkane makami i bławatkami, lasy sosnowe, rozległe hale ze stadami owiec podzwaniającymi i z kolibami, jak pod Turbaczem, powietrze chłodne, pachnące, orzeźwiające, pobudzające apetyt”. Przekonany, że list do matki nie dotarł, pisał o tym ponownie 8 grudnia 1952 r.: „Cała ta prowincja położona wysoko. W pewnym momencie autobus wjeżdża w inny świat. Góry, hale z drewnianymi kolibami, jak u nas na Podhalu, stada owiec, chłód górski i stada szpilkowych lasów. Łany pszenicy przesiane makami i bławatkami, pólka owsa i jęczmienia – po prostu trudno uwierzyć, tak różne to od krajobrazu subtropikalnego okolic Gwatemali i pełnego tropiku na wybrzeżach”.

16 lipca rozpoczyna się ostatni etap podróży, wielki skok, lot z Balboa do Guatemala Ciudad z międzylądowaniami w Managui i San Salvador. Opis lotu jest zwięzły, ale efektowny; z okien samolotu przestrzeń zyskuje wyraźny element metafizyczny, a Ameryka Środkowa rozpościera się przed podróżnikiem jak mapa.

W dole ziemia. Co chwila pośród morza zieleni rozpłaszczone kratery wulkanów jak leje od bomb. Ślady boskiego bombardowania. Niektóre wypełnione wodą. Okrągłe, regularne jeziora o powierzchni żółtozielonej, czarnej, liliowej, bladoniebieskiej. Różnokolorowe oka w otoku pomarszczonej i ciemnej skóry zastygłej lawy. To Costa Rica. Przelatujemy nad jeziorem w Nikaragui. Seledynowa, przecudna płaszczyzna, usiana zielonymi punktami wysp. Widać Managuę. Lądujemy. Po wyjściu z samolotu dla rozprostowania nóg wydaje mi się, że wszedłem do pieca piekarskiego. Pali słońce, trzaskający upał. Mury dworca, wózki, samoloty, wszystko drga w rozpalonym powietrzu. Krzątanie się i ruch jak na prowincjonalnej stacyjce. Ktoś wsiada do tramwaju. Lecimy dalej. Znowu leje wulkanów wśród zieleni. Siedzą tu całymi rodzinami. Koniec świata zacznie się tu. Gdy wszystkie na raz odetchną, gdy w tym koncercie najcięższego przemysłu skończy się bezrobocie i wielkie piece znów zapłoną. Bomba atomowa nad tym skrawkiem uśpionej i skoncentrowanej siły wydaje się pukawką. […]. Punktualnie o 12.15 lądujemy w San Salvador. Znowu wychodzę z samolotu, ale szybko wracam. Piec Siemens-Martin, a nie San Salvador. Oni tu chyba wcale nie muszą palić kawy. Upala się wprost na drzewkach. […] Po pół godzinie zniżamy się. Już Gwatemala. Dworzec wśród rozłożystych cyprysów, trochę w stylu zakopiańskim. Chłodno, pachnie igliwiem i górami. Wolno schodzę po schodkach. Sen pryska, skończyła się bajka.

Podróż dobiega końca, gdy potężny czteromotorowy Douglas Liftmaster dotyka nawierzchni pasa startowego lotniska „La Aurora”, jednego z najniebezpieczniejszych lotnisk na świecie. Dziennik podróży kończy się: nie można wszak kontynuować dziennika podróży, gdy przestało się podróżować.

 

Krzysztof Ćwikliński

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej