Nie ma co się spieszyć do euro

2016/10/19
jerzy-zyzynski-sejm-2016-kopia.jpg

Z prof. Jerzym Żyżyńskim, członkiem Rady Polityki Pieniężnej, rozmawia Alicja Dołowska

Jedna z koncepcji modyfikacji Unii Europejskiej zakłada zbudowanie „trzonu UE” przez: Niemcy, Włochy i Francję, z pozostawieniem otwartych drzwi dla państw grupy Schengen, które przyjęły euro. Co taka koncepcja oznacza w dziedzinie ekonomii?

Konsekwencje utworzenia Unii Europejskiej z krajów bardzo zróżnicowanych pod względem poziomu gospodarczego już mamy. Wbrew temu, co mówią ci, którzy wprowadzali nas do Unii, wbrew wielu innym opiniom uważam, że błędem było wchodzenie Polski do UE. Wspólnota państw „szesnastki” odniosła korzyści, my trochę zyskaliśmy, ale też ponieśliśmy wielkie straty. W gospodarce może tak być, że dwie strony korzystają na zasadzie partnerskiej wymiany, ale jeśli nie ma równorzędności pozycji, to jedna strona zyskuje, ale druga traci. To jest nieuchronne i tu popełniono błąd. Liczono na to, że Unia nam pomoże, potanieją kredyty, będzie dostęp do kapitału. Oczywiście kapitał to złożone pojęcie ekonomiczne – mówi się „kapitał trwały”, „kapitał rzeczowy”, a w tym przypadku chodzi po prostu o kapitał finansowy, czyli pieniądze, które nie tylko dają możliwość nabywania dóbr i usług, ale też służą do operowania instrumentami finansowymi, w różnych celach. Zawsze pieniądze mogą iść na cele konsumpcyjne albo być przeznaczane na cele rozwojowe – powiększania mocy produkcyjnych i budowania gospodarki. Tymczasem u nas kapitał wchodzi – w  każdym razie w dużej części – tylko po to, by spekulować na giełdzie i przejmować nasz majątek produkcyjny, ale bynajmniej nie po to, by go rozwijać. Problem polega na tym, że kapitalizm jest ustrojem nadprodukcji. Ci, którzy u nas myśleli, że zyskamy na integracji, mylili się. Oczywiście mieli rację, że naszym celem musi być zbliżenie z Zachodem, czujemy się częścią kultury zachodniej. Szkopuł w tym, że kapitalizm jako system nadprodukcji wytwarza i ma problemy ze zbytem. W socjalizmie było odwrotnie – był niedobór, ale różne gałęzie przemysłu mieliśmy rozwinięte. Zatem jeśli oni mają nadmiar, to po co im nasza produkcja? Dlatego przejęcia naszych przedsiębiorstw nie prowadziły do ich rozwijania, lecz nazbyt często raczej do zwijania.

Jerzy Żyżyński
Jerzy Żyżyński

I tak się stało.
Niestety. Kupowali przedsiębiorstwa i zmieniali w magazyny. Oczywiście, były pozytywne wyjątki, że przejmowali polskie firmy i je rozbudowywali, ale to wyjątki. Stało się regułą, że wchodzili po to, żeby przejąć, zlikwidować, wykorzystać tanią siłę roboczą. Polacy, żeby mogli produkować komponenty do produktów wytwarzanych na Zachodzie, musieli wytwarzać jak najtaniej. A wytwarzanie najtaniej oznacza akceptację biedy, niskich płac i co za tym idzie – niskie wpływy z podatków na cele publiczne, czyli na ochronę zdrowia, edukację itd. Cały system był nastawiony na to, żeby u nas redukować koszty, po to, żeby taniej produkować dla naszych odbiorców. To miała być ta rzekoma konkurencyjność.

Mimo ciągłej mowy o integracji teraz okazuje się, że Unia Europejska ma z integracją coraz większe problemy.
Kłopoty powstały, ponieważ kraje UE to są jednak oddzielne gospodarczo organizmy, natomiast zintegrowano system finansowy, tworząc wspólny pieniądz – euro. W sytuacji gdy kraje są mniej więcej równorzędne, na zbliżonym poziomie rozwoju, można równoważyć nierówności gospodarcze przez wspólny pieniądz, ale w ramach pewnych kompensat, polityki fiskalnej dotyczącej budżetu państwa i podatków. Natomiast kiedy między krajami występują duże różnice, nie da się ich zrównoważyć polityką fiskalną. W efekcie kraje UE podzieliły się na silniejsze, które są eksporterami – i biedniejsze, które muszą od tamtych kupować. Tworzy się pogłębiająca się nierównowaga. W gruncie rzeczy nie ma automatycznego mechanizmu zapobiegającego temu procesowi.

Budowanie równowagi wymaga pieniądza?
Ale oddzielnego, własnego pieniądza. Takiego, który będzie narzędziem niwelowania nierówności przez zmiany jego wartości, czyli kursu walutowego. Jeśli tego nie ma, to nierówności tylko się pogłębiają. Stąd wzięły się problemy np. z Grecją i biedniejszymi krajami UE. Tam rozwiązanie jest tylko jedno: wymusić, by ludzie zgodzili się na tzw. zaciskanie pasa i na redukcję sfery dobra publicznego – oczywiście kosztem możliwości zaspokojenia tych potrzeb przez biedniejsze grupy społeczne. Na to społeczeństwa biedniejszych krajów nie chcą się zgodzić – przykładem są protesty w Grecji, Hiszpanii. Stąd pomysł, żeby UE jeszcze bardziej zintegrować, zbudować twór, który będzie jednym państwem, bo w ramach takiej zintegrowanej federacji część miałaby płacić na pozostałych. Ale z kolei na to bogate kraje i ich społeczeństwa nie chcą się zgodzić.

A jeśli o nas chodzi?
Gdybyśmy mieli mądrzejszych polityków w 2000 roku… To było oczywiście trudne zadanie, ale należało utworzyć oddzielną unię krajów posocjalistycznych, aby się wspólnie wydźwignąć, stworzyć pewne bariery ochronne dla własnego przemysłu w relacjach z bogatszymi krajami UE, chronić własne przemysły przed penetracją i rozwijać się niezależnie. Tego nie zrobiono i wszyscy właściwie na tym stracili. Politycy chcą podtrzymywać ten stan rzeczy, żeby nie ponosić odpowiedzialności, choćby za fatalną prywatyzację. Odwrót jest dzisiaj właściwie niemożliwy, trzeba odbudowywać gospodarkę ciężką pracą. Stąd plan Morawieckiego. Ale to nie jest łatwe zadanie.

Skoro Niemcy, Francja i Włochy chcą teraz tworzyć „trzon UE”, szykuje się Unia co najmniej dwóch prędkości.
To zrozumiałe, bo oni w ramach UE musieliby ponosić koszty równoważenia, a nie chcą. Ale gdy utworzą „trzon”, to reszta – zwłaszcza kraje pokomunistyczne – powinny utworzyć drugi. Mówi się o dwóch prędkościach, ale my powinniśmy znaleźć się w strefie wyższej prędkości, by nadganiać zapóźnienia. I nie ma co się czarować: większej prędkości w ramach obecnego modelu integracji nie da się osiągnąć.

Z czego może się wziąć większa prędkość? Brakuje nam środków finansowych.
Z pobudzenia mocy produkcyjnych do rozwoju gospodarki. Z innowacyjności, tworzenia własnych firm, a nie podrzędnych w stosunku do bogatych firm zachodnich. Pozostając zintegrowani z Zachodem, jesteśmy tym firmom podporządkowani i rozwijamy się w takim stopniu, w jakim one sobie życzą. Aby się niezależnie rozwijać, musimy tworzyć własne duże marki światowe.

Czy euro może się w Polsce przyczynić do szybszego rozwoju gospodarczego? Bo to jest projekt polityczny.
Może się przyczynić do szybszego rozwoju w przypadku równorzędności. Jeżeli istnieje nierównorzędność, to wspólny pieniądz staje się hamulcem rozwoju. Euro od początku było przede wszystkim projektem politycznym, miało scementować Unię na wieki, uniemożliwić rozpad. Tymczasem po Brexicie widzimy początki rozkładu UE. Wielka Brytania ma jednak własny pieniądz, to postawiło ją w lepszej sytuacji.

Czy oprócz ułatwień transakcji handlowych euro niesie ze sobą jeszcze jakąś wartość dodaną?
Na pewno ma pozytywy. Ułatwia transakcje, stwarza również pewne bezpieczeństwo. Bo faktem jest, że własna waluta niesie ryzyko utraty wartości. Oczywiście, utrata jej wartości sprawia, że drożeją wyroby importowane, cena krajowych jest bardziej stabilna; choć one w pewnym stopniu też mogą drożeć, jeśli w ich produkcji niezbędny jest wkład importowy. Gdy np. złoty się osłabi, wycieczki zagraniczne staną się dla nas bardziej kosztowne, ale wczasy krajowe tak bardzo nie zdrożeją itd. Gdy kraje mają wspólną walutę, nie ma problemu ryzyka kursu walutowego. Ale z punktu widzenia kosztów wczasów zagranicznych czy kosztów kredytów w obcej walucie posiadanie własnej waluty jest dobre wtedy, gdy ona się umacnia, bo wówczas tanieje import, wycieczki zagraniczne stają się tanie itd. W sytuacji wspólnej waluty ewentualna korzyść z jej umacniania, gdy chcemy wypoczywać w krajach Unii, odpada. Ale odpada też ryzyko wynikające z osłabienia waluty.

PO powtarza coraz głośniej – Schetyna zrobił z tego sztandar – że Polska powinna szybko przyjąć euro, bo inaczej nie będzie nas przy stole i nie będziemy ustalać reguły gry. Na ile to wezwanie jest uzasadnione pod kątem interesu polskiej gospodarki?
To mydlenie ludziom oczu. Pomysł szybkiego przyjmowania euro jest nieporozumieniem. Istnieje ważna kwestia, która nie jest rozumiana: kurs walutowy ma dwa oblicza. Jest kurs rynkowy, podawany codziennie do wiadomości, ale jest też kurs parytetu siły nabywczej, który wynika z relacji cen. Te dwa kursy w sposób istotny różnią się od siebie, nazywamy to dysparytetem. Otóż dysparytet złotego w stosunku do dolara to ok. 50%, a w stosunku do euro ok. 40% – w stosunku do obu tych walut kurs wynikający z relacji cen powinien być mocniejszy, złoty jest słabszy niż wynikałby z relacji cen. Oznacza to wielkie korzyści dla naszych eksporterów, zaś turyści na tym tracą. Różnica parytetów powoduje, że nasze produkty są relatywnie tańsze. Ale co istotne: gdybyśmy mieli wejść do strefy euro według aktualnego kursu rynkowego, to jako obywatele UE bylibyśmy biedniejsi o 40%, niż gdyby kurs rynkowy był równy parytetowi siły nabywczej. Z tego wniosek, że nam, obywatelom, wchodzić do strefy euro będzie się opłacało wtedy, gdy oba parytety: rynkowy i nabywczy, zrównają się. Aby tak się stało, złoty musi się umocnić, jego wartość rynkowa musi wzrosnąć, a to będzie możliwe tylko przy silnej własnej gospodarce. Trzeba też pamiętać, że umacnianie złotego nie dla wszystkich byłoby korzystne: eksporterzy by na tym tracili, importowane produkty z kolei byłyby za tanie itd. Na obecnym etapie wydaje się, że lepiej podtrzymywać sytuację nierówności parytetu rynkowego i nabywczego.

Dlaczego emisja własnego pieniądza jest wartością? Na co mamy większy wpływ?
Zachowujemy większą kontrolę nad własnym systemem pieniężnym. W jakimś stopniu możemy nim sterować. Kiedy przyjmiemy euro, nie będzie to możliwe. Decydować będzie Europejski Bank Centralny. Zatem własny pieniądz to wartość nie do przecenienia.

pgw

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#euro #finanse #gospodarka #UE
© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej