O potrzebie ciszy wielkanocnej

2013/01/19

Wielki Tydzień we wspomnieniach to wiosenne powietrze, wyprawa na targ po świeże jajka i chrzan do koszyczka, nie do końca pojęta tajemnica Ostatniej Wieczerzy, cisza Wielkiego Piątku i smutny klekot kołatek w czasie wieczornego nabożeństwa, zapach upieczonych w tym dniu babek i sernika, radość z pakowania do koszyka cukrowego baranka, pojemniczka z octem, kawałka kiełbasy i jajek…

Dorastałam w czasach, gdy wielkanocne tradycje odchodziły w niepamięć, ale obrzędy religijne, na przekór panującemu ustrojowi, stanowiły istotę przeżyć świątecznych. Czas ten tworzył przedziwny splot doznań duchowych i przygotowań całkiem przyziemnych, które jednak zyskiwały wtedy zupełnie inny wymiar. Zakradałyśmy się z przyjaciółką do kościoła, by zobaczyć, jak wyglądają tacy prawdziwi grzesznicy, którzy spowiadali się w Wielki Piątek. W mieście mojego dzieciństwa zdawało się brakować solennych grzeszników, bo w Wielki Piątek księża drzemali w konfesjonałach nad brewiarzami. Wracałyśmy nieco rozczarowane i starałyśmy się nie rzucać za bardzo w oczy zapracowanym mamom, by nie musieć tłumaczyć się ze zbyt długiej nieobecności.

Powaga i krzątanina Wielkiego Tygodnia

Potrzeba skupienia koniecznego do rozważań o Męce Pańskiej kłóciła się od zawsze z koniecznością radosnej krzątaniny. O ile panny Izabele Łęckie „odziane w jedwab, pióra i aksamity”, jak nie omieszkał zauważyć Prus, mogły kwestować przy Grobach z książkami do nabożeństwa w dłoniach, o tyle mniej szlachetnie urodzone warstwy musiały ten czas oswajać przy pomocy różnorakich zwyczajów i obrządków. Łatwiej było w Wielką Środę rozprawiać się z podłym Judaszem, tłukąc kijami i topiąc jego figurę, niż rozważać tragedię zdradzonego i zdrajcy. Gdy na czas żałoby milkły kościelne dzwony, w Wielki Czwartek pojawiały się dusze zmarłych, dla których palono ogniska i zostawiano resztki pożywienia, a niekiedy mogły zakraść się nawet diabły, ostatecznie przepędzane dopiero przez Chrystusa Zmartwychwstałego. Dlatego w obronie przed siłami nieczystymi ludzie starannie myli się w rzekach lub przy studniach, nazywając ten dzień „czystym czwartkiem”, także na pamiątkę obmycia nóg apostołom przez Jezusa. Wyłącznie polskim obyczajem stało się także przystrajanie „ciemnicy”, w której trzymano Jezusa, a później straż przy grobach.

Obecnie, szczególnie w Wielki Piątek, najbardziej brakuje mi ciszy. Czy to możliwe, że dwadzieścia, trzydzieści lat temu życie było mniej hałaśliwe? Szkoda, że Wielki Piątek, mądrym przykładem Niemców, nie jest dniem wolnym od pracy. Człowieka współczesnego symboliczna godzina śmierci Chrystusa zastaje za biurkiem, w samochodzie lub – uchowaj, Boże – w supermarkecie. Trudno prosto ze zgiełku wejść w nastrój powagi i kontemplowania śmierci, która była dwa tysiące lat wcześniej, gdy tego dnia wiadomości radiowe, telewizyjne i internetowe podały informacje o dziesiątkach zamachów i wypadków, a każdą z bogatym materiałem zdjęciowym. Ta sama, od zawsze znana figura ukrzyżowanego Chrystusa, w kościele parafialnym nie wywołuje już takich wzruszeń.

Od czasu, gdy już od listopada w supermarketach rozbrzmiewają kolędy, nie opuszcza mnie obawa, że któregoś razu, zaraz po Gromnicznej usłyszę ponad regałami jakąś pieśń wielkopostną… Na szczęście, szlachetne piękno tych melodii umknęło uszom właścicieli sklepów, być może dlatego, że lud Boży w kościołach gotuje pieśniom taką mękę, jakby to one były winne śmierci Zbawiciela.

„Ludu mój, ludu, cóżem ci uczyniła”, mogłaby zapytać najpiękniejsza z nich, szczególnie w momencie, gdy śpiewający dochodzą do „mocy faraona”…

Przez wieki w ten dzień najgłębszej żałoby panowała powaga i cisza. Cięższe prace w gospodarstwach były już zakończone, w kościołach przystrajano Groby Pańskie i formowano przy nich straże, kwestowano na budowę przytułków i szpitali, a w domach malowano jajka.

W wierzeniach ludowych Wielki Piątek miał magiczną moc, więc sadzono drzewa owocowe, by przynosiły najlepszy plon, a robione tego dnia masło służyło później jako maść na rany. W atmosferze nieżałobnej odbywał się „pogrzeb żuru i śledzia”, mocno już znienawidzonych przez sześć tygodni postu: „Żur wynosili z kuchni jako już dłużej niepotrzebny, co było sidłem dla zwiedzenia jakiego prostaka. Namówili go, żeby garnek z żurem w kawale sieci wziął na plecy, za niosącym frant jeden szedł z rydlem mający dół kopać żurowi i w nim go pochować. Gdy się wyprowadzili z kuchni na dziedziniec, ów z rydlem uderzył w garnek, a żur natychmiast oblał niosącego i sprawił śmiech asystującym…” – zanotował Jędrzej Kitowicz, nie zdradzając jednakże, czy człowiek oblany żurem też się dobrze bawił.

Malowanie przez dziewczęta pisanek, kraszanek, malowanek, ałunek to niewątpliwie jeden z najmilszych obyczajów. Ofiarowane ulubionemu chłopcu pisanki zapewniały dziewczynie miłość i rychłe małżeństwo. Za pomocą wywarów z roślin uzyskiwano przepiękne barwy, na przykład jasnożółtą z suszonych jaskrów, ciemnożółtą i pomarańczową z łupin cebuli, zieloną z liści pokrzywy, fioletową z kwiatu ciemnej malwy, a czerwoną z suszonych jagód. Teraz malowanie jajek stało się zajęciem dzieci.

O ile wszystko nieuchronnie zmienia się z biegiem czasu, pozostaje nadzieja na jedyną niezmienność tradycji – kuchnię. A w niej polskie niesamowite bogactwo wypieków.

Nie ma chyba w polskiej literaturze piękniejszego opisu wielkanocnej krzątaniny niż ten z Książki moich wspomnień Jarosława Iwaszkiewicza: „Porządek był następujący: Wielki Poniedziałek poświęcano czynnościom wstępnym, jak tłuczenie cukru na mączkę, tłuczenie korzeni, kardamonu, muszkatelu, przebieranie rodzynków, parzenie migdałów, przesiewanie mąki, we wtorek pieczono drożdżowe mazurki i pomniejsze ciasta, środa była dniem mazurków trwalszych i szycia form papierowych na ciasta, czwartek – tortów i zwykłych mazurków, nadchodził jeszcze piątek – wielki dzień pieczenia bab. (…) Dzień ich wyrobu był dniem ciężkiej pracy, żółtka do nich użyte liczyło się na kopy, ubijało się je czy tarło w donicach parę godzin, po czym przychodził moment, kiedy ciasto rosło i kiedy każdy większy hałas mógł sprawić jego oklapnięcie – najgorszą katastrofę, jaka się mogła w okresie wielkanocnym zdarzyć. (…) Gdy wreszcie baby upiekły się – a siedziały w piecu ze dwie godziny, przy czym przez cały czas trzeba było chodzić na palcach i mówić szeptem – następował dramatyczny moment wyjmowania z pieca. Wtedy trzeba było wytężyć całą uwagę po to, aby się jeszcze gorące ciasto nie wykrzywiło jak na słynnym rysunku Andriolliego. W tym celu wprost z form baby przekładało się na poduszki i dziewczęta kuchenne kołysały je jak usypiające dzieci, dopóki ciasto nie ostygło. Niezapomniany był to widok, kiedy grono kobiet z poważnymi minami kołysało owe baby w obrzędowy sposób, jak gdyby od tego zależały losy świata”.


Święcenie pokarmów jest jednym ze straych obyczajów Wielkanocznych

Nic dziwnego, że ceremonia pieczenia trwała przez cały tydzień, skoro – jak wspominał w Szczenięcych latach Melchior Wańkowicz – pieczono baby-olbrzymy i sękacz z dwustu jaj. Z dwustu jaj!!! „Baby szafranowe przybrane w białe czepce z lukru, różnobarwnego maku i konfitur” jadał także w dzieciństwie Zygmunt Gloger. Na tym zakończmy opisy i niech westchną przy Wielkiej Nocy ci z nas, na których stole staną chude mazurki kupione w cukierni.

Pod naporem kulinarnych doskonałości nasza duchowość może się skurczyć do rozmiarów ostatniego wielkopostnego śledzia. Zanim więc znowu przywrócimy jej właściwe rozmiary, zajrzyjmy w Wielką Sobotę do koszyków napełnionych gotowym do poświęcenia jadłem. Malutkie obecnie koszyczki wiklinowe, przystrojone w koronkowe serwetki i barwinek, coraz częściej spełniają rolę bibelotu, napełnione wyłącznie cukrowymi zwierzątkami i pisankami z drewna pełnią rolę zabawki dziecięcej lub rekwizytu świątecznego na podobieństwo prezentów gwiazdkowych. Szkoda, bo święcenie pokarmów to jeden z obyczajów najpiękniej łączących nasze ziemskie potrzeby z Boskim wymiarem. Wyraża to zresztą najdoskonalej modlitwa odmawiana w czasie obrzędu święcenia przez kapłana. Każda część koszyka ma o czymś przypominać: chleb to najważniejsz pokarm dla człowieka, podstawa jego cielesnego bytu i zarazem mistyczne Ciało Chrystusa. Jajko – najłatwiejszy do odgadnięcia symbol odradzającego się życia. Sól – jak chleb życiodajna, przypomina za Ewangelią, że jesteśmy „solą życia” jako uczniowie Jezusa. Ocet i chrzan – gorzkie pamiątki Męki Krzyżowej i octu podanego Jezusowi na gąbce. Jeszcze wędlina i owoce – symbole dostatku, zdrowia i płodności.

W czasach, gdy wielkanocne jadło rzetelnie święcono, rozkładano je na stołach, a ksiądz objeżdżał dwory i chaty, a potem błogosławił zwoje kiełbas, kopy kraszonych jaj, przepyszne baby i mazurki, kołacze, baranki z ciasta lub masła i wszelkie smakołyki.

Potem wiernym pozostawało jedynie czekać na rezurekcję, najradośniejsze nabożeństwo roku i wreszcie rozlegał się triumfalny okrzyk „Alleluja! Chwalcie Boga!”.

Radość Zmartwychwstania

I aby w zamęcie procesji, chorągwi i pieśni, a później w radości dwudniowego spożywania poświęcanych Bożych darów, w tłoku spacerów i rodzinnych spotkań nie umknęła ta najistotniejsza prawda o „Z Martwych Wstaniu”, wymknijmy się na chwilę w ciszę, by przeczytać ten skromny wierszyk księdza poety Jana Twardowskiego:

Już każdy ból był ze mną powiedział do ucha wszystkie rzeczy paskudne gęby nieżyczliwe krew uparta co z rany potrafi biec ciurkiem czas jak ogień kiedy się głową chce potłuc o ścianę rozpacz

i nagle wiara jak krzyżyk na stole że śmierci wszystkie chude i nierozpaczliwe

Renata Kiełbus

Artykuł ukazał się w numerze 04/2009.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej