Przyszłość bez rodziny?

2013/01/18

Dzisiejsze związki coraz częściej przypominają swoiste układy biznesowo-rozrywkowe, niemające nic wspólnego z tradycyjnym modelem rodziny. W lansowanym przez reklamę i media modnym stylu życia nie ma miejsca na żadne zobowiązania. Niechęć do instytucji małżeństwa, a nawet do posiadania dzieci uważana jest za manifestację własnej wolności i indywidualności.

Od zamierzchłych czasów rodzina stanowiła uświęconą przez Kościół i uznawaną przez państwo podstawową komórkę społeczeństwa. Troskliwie budowana i pielęgnowana w duchu chrześcijańskich wartości, była przejawem miłości opartej na wzajemnym szacunku i głębokim rozumieniu drugiego. Wychowywała i tłumaczyła świat – uczyła życia we wspólnocie, pokazywała, czym są dobro i zło. Była kolebką wartości i wiary. Realizowała zatem szereg doniosłych funkcji, służąc tym samym społeczeństwu i Kościołowi. Tymczasem wyniki badań i raportów niezbicie wskazują na jej obecny kryzys. Mnożą się rozwody, a przede wszystkim – rozmaite odmiany związków nieformalnych. Dlaczego budowanie trwałej i silnej, pełnowymiarowej rodziny okazuje się być dzisiaj zadaniem zbyt trudnym? Dlaczego młodzi ludzie coraz częściej wybierają alternatywne, nierzadko mocno kontrowersyjne rozwiązania?

Dinksy, czyli bezdzietni z wyboru

Dinksy nie życzą sobie, aby nazywać ich bezdzietnymi. Wolą określenie „wolni od dzieci”, bo w ich życiu na potomstwo miejsca nie ma, są inne priorytety. Nazwa powstała w latach 80., pochodzi od angielskiego skrótu „double income, no kids”, czyli podwójny dochód, żadnych dzieci.

W Polsce takie związki jeszcze wyraźnie nie manifestują swojej obecności, chociaż ich liczba stale rośnie. W Stanach Zjednoczonych już kilka lat temu stanowiły 15% społeczeństwa, a prognozy na 2010 rok wskazują, że jako „dinks” określać się będzie co piąta para. Zresztą w Ameryce bezdzietność z wyboru to nie tylko niezwykle modny styl życia, ale i cała ideologia, wyrosła z opozycji wobec silnej polityki prorodzinnej Stanów Zjednoczonych. Prężnie funkcjonują tam organizacje skupiające bezdzietnych, takie jak No Kidding (powstała jeszcze w 1984 roku w Kanadzie), Childfree by Choice, Happily Childfree. Organizują spotkania towarzyskie, doroczne mityngi, rekomendują restauracje czy kurorty, w których łatwiej o niezakłócony relaks. Zachodnia Europa nie pozostaje w tyle: szacuje się, że w Niemczech około 4 miliony osób to pary bezdzietne z wyboru, w Wielkiej Brytanii i Holandii co piąta osoba deklaruje, że nie chce mieć dzieci. Bezdzietni z wyboru to z reguły młodzi ludzie, którzy postawili na karierę zawodową, zarabianie pieniędzy i korzystanie z życia. Nic dziwnego, że rynek szybko na nich zareagował: ta specyficzna, ale wciąż rosnąca rzesza ludzi jest przecież idealnym konsumentem! Budują okazałe domy albo kupują apartamenty w centrach dużych metropolii – by mieć blisko do ulubionych restauracji, fitness klubu czy do kina. Zamiast dzieci mają rasowe zwierzęta, drogie samochody i regularnie wyjeżdżają na egzotyczne wakacje. Wwiele ofert i produktów jest skierowanych właśnie do nich, a zyski może łatwo czerpać niemal każda branża.

Czasami dinksy próbują uniknąć nasuwających się zarzutów o egoizm i materializm, sięgając po wykrętne wyjaśnienia rodzaju: do wychowania dzieci potrzeba ogromnej determinacji i mądrości, a ja nie czuję się na siłach podołać temu zadaniu, więc lepiej nie decydować się na dziecko, niż sprawić, że będzie nieszczęśliwe albo źle wychowane. Częściej jednak otwarcie wymieniają inne powody: stwierdzają, że nie wyobrażają sobie poświęcenia błyskotliwej kariery dla dziecka, że zbyt wiele musieliby zmieniać, rezygnować ze swoich nawyków i że nie potrzebują potomstwa, by w pełni realizować się w życiu. Fakt, że bez przeszkód mogą realizować swoje potrzeby, cenią sobie najbardziej.

Na portalu „Gazety Pomorskiej” znalazłam porażająco szczerą wypowiedź niejakiej Klaudii: „Może dla kogoś ważniejszy jest uśmiech malucha, ale my wolimy patrzeć na nasze nowe, pięknie urządzone mieszkanie. I przykro mi, ale nie widzę w tym nic złego”. Nic dodać, nic ująć. Jeśli współczesny człowiek tak bardzo zatracił się w konsumpcjonizmie, jeśli otaczanie się kolejnymi nabytkami stało się wyznacznikiem jakości jego życia, jeśli najwyżej w hierarchii stoją u niego kariera i przyjemności – czy można mieć nadzieję, że zrozumie głęboki sens rodziny i wychowywania dziecka?

LAT, czyli związek wewnętrznie sprzeczny

Nazwa pochodzi od angielskiego „living apart together”, co dosłownie oznacza „życie osobno-razem”. Polega to na tym, że dwie osoby pozostają w związku, ale nie mieszkają pod jednym dachem, a spotykają się najczęściej w weekendy. Co ciekawe, nie dotyczy to tylko związków nieformalnych, ale także małżeństw, w tym także takich, które wychowują razem dzieci. Szczególnie dużo takich par można spotkać w krajach skandynawskich.

Częściowo jest to podyktowane względami ekonomicznymi – samotny rodzic otrzymuje wysoki zasiłek od państwa. Często jednak pary traktują taką opcję jako wygodny sposób na ominięcie problemów, jakie mogłyby wyniknąć ze wspólnego życia na stałe – od konieczności dzielenia tej samej przestrzeni, poprzez rozwiązywanie pospolitych konfliktów, od konieczności wzajemnego dostosowania się do partnera, zaakceptowania niedoskonałości charakteru, aż do wspólnego płacenia rachunków włącznie. Pary pozostające w takich relacjach tłumaczą, że takie postępowanie wynika ze złych doświadczeń związanych z poprzednimi, nieudanymi związkami. Ale czy można mówić o związku, kiedy nie ma prawdziwej więzi, która może być tylko skutkiem głębokiego otwarcia się na drugiego człowieka. Nie ma chęci do ustępstw i kompromisów i nie ma żadnych zobowiązań, bo przecież każda z tych osób prowadzi odrębne życie!

Wydaje się to całkowitą niedorzecznością, niepoważną zabawą w niby-związek, gdzie każda ze stron nawet o cal nie zmienia stylu swojego życia, a jedynym potwierdzeniem bycia razem są weekendowe obiady. Tym bardziej zaskakuje fakt, że to zjawisko nie ma niestety marginalnego charakteru. Jak donosi brytyjski dziennik „The Guardian”, już ponad milion osób w Wielkiej Brytanii pozostaje w związku typu LAT. Brytyjskie Biuro Statystyczne podało, że liczba tych związków dorównuje liczbie standardowych związków nieformalnych, tzw. konkubinatów. Przewiduje, że do 2021 roku 35% Brytyjczyków będzie mieszkało samodzielnie. Cóż, stanowi to tylko kolejne potwierdzenie, że współczesny człowiek dba wyłącznie o siebie i swoje korzyści, a ów egocentryzm i nastawienie na doraźną satysfakcję nie pozwala mu dostrzec drugiego człowieka w jego pełni, doświadczyć, czym jest prawdziwa miłość, szacunek, przywiązanie i odpowiedzialność za drugą osobę.

Wszelkie związki nieformalne cechuje mniejsze lub większe zwolnienie z odpowiedzialności, chęć czerpania z przywilejów przy jednoczesnym braku zobowiązań oraz wpisana w to klauzula tymczasowości – w każdej chwili można się z takiego układu wycofać. O ile jednak kiedyś były one wyraźnie potępiane i traktowane wręcz jako zagrożenie dla społecznego ładu, o tyle dzisiaj spotykają się one z coraz większą akceptacją ze strony opinii publicznej, tendencją do przychylnego traktowania takich związków przez państwo. Sporo państw już zrównało status prawny związków nieformalnych ze statusem małżeństw, kilka następnych zamierza zrobić to w najbliższym czasie. Z jednej strony ludzie pozostający w takich związkach domagają się dla siebie coraz szerszych pr z drugiej chcą zachować niezależność od czegoś, przeciwko czemu się buntują. Nie uznają tradycyjnej formy usankcjonowania związku, chcą jednak wszystkich uprawnień, które wiążą się właśnie z małżeństwem. Ich postawa jest więc wyraźnie niekonsekwentna.

Single, czyli Zosie Samosie

Single to osoby żyjące samotnie, niezależnie od tego, czy są to panny, kawalerzy, osoby rozwiedzione, czy też samotni rodzice. Kiedyś takie osoby traktowano ze współczuciem, swatano albo obarczano odpowiedzialnością za nieudane związki. Tymczasem zmiany w społecznym postrzeganiu takich ludzi zaszły tak daleko, że dzisiaj bycie singlem oznacza bycie nowoczesnym, niezależnym człowiekiem, samodzielnie realizującym swoje potrzeby i spełniającym się w życiu. Singli z wyboru stawia się czasem za wzór zaradności. Stawiaj na siebie, a wtedy osiągniesz sukces! A rynek z łatwością wychwycił także i ten trend i skierował odrębną ofertę marketingową właśnie do tej, coraz liczniejszej grupy społecznej. Reklamy starają się przekonać, że by odnieść sukces, być szczęśliwym i zadowolonym z życia, nie potrzeba wcale drugiej osoby, wystarczy skorzystać z określonej usługi, odwiedzić dany bank albo kupić kosztowny produkt, który nada życiu wartość samą w sobie.

Przykłady alarmujących zjawisk w przestrzeni publicznej można by mnożyć. Ludzie, zwłaszcza ci, którzy odchodzą z Kościoła, są dzisiaj jakby wykorzenieni z wartości. Są nieświadomi fundamentów, bez których nie da się zbudować prawdziwych relacji, są pozbawieni drogowskazów, jak żyć. Zagubieni, gonią za mirażem sukcesu w przekonaniu, że kluczem do niego jest egoistyczne skupienie się na sobie, na gromadzeniu pieniędzy i materialnych dóbr. Przykładem jest amerykańska sekretarz stanu Condoleezza Rice, która nie ma ani męża, ani dzieci, bo uważa, że w jej ciężkiej pracy rodzina byłaby jedynie obciążeniem spychanym na boczny tor. Media przekonują, że im więcej środków na koncie, tym łatwiej osiągnąć szczęście, „żyć pełnią życia” .

Papież Jan Paweł II w pełni zdawał sobie sprawę z niepokojących przemian kulturowo-społecznych, z wypaczeń i patologii, które mogą zagrozić relacjom międzyludzkim i instytucji rodziny. „Życie całych społeczeństw, narodów, państw, Kościoła, zależy od tego, czy rodzina jest pośród nich prawdziwym środowiskiem życia i środowiskiem miłości” – mówił w Częstochowie w 1979 roku. Wiedział o nowych zjawiskach społecznych, nowych formach związków, które zyskiwały popularność na Zachodzie jako przejaw wolności i niezależności partnerów, wyzwolenie od tradycyjnej instytucji rodziny, która miała ograniczać tę wolność poprzez narzucanie określonych ról kobiecie i mężczyźnie. Zdawał sobie sprawę z zagrożenia, jakie niosą ze sobą te nowe trendy. Dlatego nauczał: „Trzeba (…), by o własnym losie mówili, pisali, wypowiadali się (…) nie tylko ci, którzy – jak twierdzą – „mają prawo do życia, do szczęścia i samorealizacji”, ale także ofiary tego obwarowanego prawami egoizmu. Trzeba, by mówiły o tym zdradzone i opuszczone żony, by mówili porzuceni mężowie. By mówiły o tym pozbawione prawdziwej miłości (…) i skazane na duchowe kalectwo dzieci (…). Trzeba upowszechnić głos ofiar – ofiar egoizmu i ťmodyŤ; permisywizmu i relatywizmu moralnego, bronić praw rodziny przed niedopuszczalnymi uzurpacjami ze strony społeczeństwa i instytucji państwowych”.

To mocny i zdecydowany głos, który zobowiązuje nas, by zawsze stawać w obronie prawdy i chrześcijańskich wartości, w obronie rodziny, która jest przecież „domowym Kościołem” i ogniskiem chrześcijańskiej wiary.

Katarzyna Ćwik

Artykuł ukazał się w numerze 10/2008.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej