Początek końca – układy zamknięte, otwarte i nie wiadomo jakie

2013/05/27

            Obecna scena polityczna wygląda coraz dziwniej. Radykalnie zmniejsza się liczba zagorzałych obserwatorów potrafiących odnajdywać sens w poszczególnych posunięciach dotychczasowych graczy. Zwolennicy obozu rządzącego, spoglądający na świat i posunięcia naszego szefa rządu za pomocą elektronicznych środków masowego przekazu, popadają w swoistą paranoję, bo inaczej się nie da. Premier jednego dnia wymaga np. od swoich ministrów obrony urlopów macierzyńskich jedynie w odniesieniu do matek rodzących w drugim, trzecim i czwartym kwartale, używając argumentu stricte finansowego, wedle którego inne rozwiązanie ma doprowadzić państwo do upadku. Następnie z rozbrajającą szczerością wyznaje przed kamerami, iż delegacja pań niezadowolonych z tamtego rozwiązania była tak miła, iż z czystą przyjemnością należało im ulec. Podobnie zresztą, jak udzielona od razu wypowiedź w kwestii obowiązku szkolnego sześciolatków, którego wprowadzenie po raz kolejny ma zostać rozłożone w czasie – co prawda na dwa okresy półroczne, ale jednak. Postawa Donalda Tuska w tej kwestii (zakładając, że nie kłamał, chcąc się pozbyć młodych matek i przez chwilę ładnie wyglądać przed kamerami) wyraźnie pokazuje, że obecna władza nawet w najprostszej kwestii daje znać obywatelom, iż kryterium prawdy nie jest tym, którym przeciętny obywatel winien się kierować, analizując wypowiedzi jej czołowych przedstawicieli. Przecież w odniesieniu do rzeczonego zagadnienia albo miał rację szef rządu, ministrowe i inni bliżsi i dalsi od ośrodka decyzyjnego funkcjonariusze, oraz propagujący ich wypowiedzi dziennikarze, iż pieniędzy rzeczywiście nie ma, albo miał rację premier w późniejszej wypowiedzi, że jednak środki finansowe są, lecz rozdaje się je za uśmiech i bycie sympatycznym. A może stan publicznych finansów jest czymś, co w kalkulacjach politycznych rządu nie występuje i liczy się jedynie chwilowy pijar, co z kolei oznacza, że „Titanic” z nami wszystkimi na pokładzie zaczyna tonąć. Poza tym, na marginesie tej sytuacji premier przekazuje społeczeństwu trochę inną informację, którą można odczytać tak: chłopcy (ministrowie) mówią różne rzeczy, a tak naprawdę nie bierzcie ich na poważnie, w końcu liczy się tylko to, co mówię ja.

            Oto drugi element, który może posłużyć do obrazowania sytuacji: sprawa ministra Gowina. Rzecz dziwna: po pierwsze postawa jego i tzw. frakcji konserwatywnej w kwestii zapłodnienia in vitro służyła całej „platformie” do pokazywania społeczeństwu, iż jest ugrupowaniem wielonurtowym, co oczywiście samo w sobie jest logicznie sprzeczne, ale odpowiednio opakowane przez jakiś czas działało. Po drugie – służyło to samemu premierowi do głoszenia wszem i wobec, iż jest jedynym gwarantem stabilności układu politycznego, kimś, kto kieruje nie tylko losami „platformy”, ale i Polski ponad głowami Gowina, Niesiołowskiego, Kidawy-Błońskiej, a nawet Grodzkiej czy Biedronia. Trudno powiedzieć, czy coś więcej interesowało Donalda Tuska, jaki jest np. jego ostateczny stosunek do pomysłów deregulacyjnych ministra sprawiedliwości, czy też jego działań zmierzających do zmniejszenia liczby sądów powszechnych. Czas pokazuje, iż najprawdopodobniej były to jego prywatne pomysły, co do których partia rządząca nie ma zdania, z czego wynika, że wielonurtowość dotyczy nie tylko światopoglądu, ale właściwie wszystkiego, oprócz absolutnych priorytetów. W wypadku rzeczonego ministra absolutnym priorytetem okazała się informacja o kupowaniu polskich zarodków (płodów) przez niemieckie kliniki rzekomo dla celów badawczych (eugenicznych?). Trudno dziś powiedzieć, co chciał uzyskać minister, rozpętując niewątpliwą burzę w tej sprawie, z pewnością nie był to wynik jego prostolinijności. W tej kwestii wystarczy chwilę poczekać i zobaczyć, kto na tym zyskał. Z pewnością w chwili, gdy ten tekst ujrzy światło dzienne, pewne kwestie będą dla czytelników jaśniejsze niż w tym momencie dla piszącego.

            Innym ciekawym procesem, który w kontekście nieco dłuższego trwania można zaobserwować w życiu społecznym, jest bez wątpienia zapaść funkcji informacyjnej i komunikacyjnej masowych mediów elektronicznych. Tak państwowych, nie wiedzieć czemu nazywanych publicznymi, jak i tych należących do wielkich koncernów wyspecjalizowanych w masowym oddziaływaniu na świadomość. Funkcja komunikowania społecznego ewidentnie znajduje się w stadium zaniku, zamiast niej media przejęły rolę kreatorów dyskursu politycznego i budowania masowej wyobraźni w oderwaniu od życia społecznego. Kwestia dobra wspólnego jako podstawowej zasady przestała mieć tu jakiekolwiek znaczenie. Sytuacja taka, w której usiłuje się społeczeństwo utrzymywać w swoistym matrixie, narzucając mu wszelkie sposoby społecznych odruchów, nie może być zjawiskiem trwałym. Najlepszym, a z pewnością najbardziej spektakularnym przykładem odruchu obronnego oraz dość bezwiednego chyba przypadku stworzenia alternatywnego sposobu komunikowania społecznego bez wątpienia były wydarzenia związane z Marszem Niepodległości w 2011 roku, kiedy to po raz pierwszy dzięki dostępowi do internetu i umieszczeniu w nim ogromnej ilości filmików i innych materiałów udało się dotrzeć do społeczeństwa i pokazać mu obraz inny niż oficjalnie nagłaśniany w mediach. Co ciekawe, zjawisko to chyba było dość samorzutne, a organizatorzy Marszu po prostu w pewnym momencie wykorzystali tę formę aktywności społecznej dla swej narracji. Można oczywiście postawić pytanie – szkoda, że retoryczne: czy układ, któremu wydawało się, że nabrał cech trwałości, pozwoli na odebranie sobie wpływu społecznego? Bardziej zasadne byłoby stawianie od razu kwestii: jak nie pozwolić, by rodzące się niezależne sposoby społecznego komunikowania zostały zduszone? Zeszłoroczne wydarzenia, a właściwie samorzutny opór społeczny będący reakcją na działania rządzących związane z tzw. ACTA, budzą pewne nadzieje, ale nie wolno być w tej kwestii naiwnym.

            W rzeczywistości demokracji parlamentarnej, przynajmniej jej klasycznym obrazie, powinniśmy sobie postawić pytanie, jak należy w tej sytuacji widzieć rolę opozycji. Oto stoimy przed niewątpliwym przełomem, czasem przewartościowań. Chociażby wspomniany, organizowany przecież corocznie, Marsz pokazuje dość znaczną skalę społecznego niezadowolenia wśród ludzi młodych, co jest zupełnie uzasadnione w sytuacji braku jakiegokolwiek pomysłu na wykorzystanie ich potencjału w kraju. Wydaje się bowiem, iż jedynym pomysłem, jaki władza ma na zagospodarowanie młodego pokolenia, jest jego wyprzedaż do krajów Europy Zachodniej w charakterze taniej siły roboczej. Problem ten winien być przedmiotem pracy programowej zarówno dla tzw. opozycji lewicowej, jak i prawicowej. Ta pierwsza jednak w pierwszej kolejności woli analizować problemy homoseksualistów, transwestytów, związków jednopłciowych oraz zagrożenia faszyzmem, cokolwiek miałby on znaczyć. Zresztą ostatnie wydarzenia zdają się świadczyć o zupełnym zagubieniu lewicy w obecnym układzie. Wprawdzie salony, bez względu na to, kto rządzi, zdają się stać dla niej otworem. Ale cóż z tego, skoro coraz mniej znaczą one w oczach wyborców. Trzeba powiedzieć: „zimno tu, ludzi nie widać, życia nie widać, do widzenia”.

Co w tej sytuacji robi druga strona opozycji, nazywana dla potrzeb ogólnego dyskursu prawicą, choć w obecnej gmatwaninie pojęć nie wydaje się to określenie słuszne? W dyskusji medialnej większość istotnych spraw zdaje się ona interpretować przez pryzmat katastrofy smoleńskiej, która stała się tu swoistym papierkiem lakmusowym. Stosunek do tego wydarzenia zdaje się określać przynależność wypowiadającego, która może się gwałtownie zmienić wraz ze zmianą stanowiska. Swoją drogą, obóz związany z Prawem i Sprawiedliwością posługuje się zespołem „ciekawych” osobowości potrafiących niekiedy znacząco zmienić zdanie w rzeczonej kwestii. W sukurs takiemu dosyć patowemu i zamykającemu dostęp do debaty o dobru wspólnym stanowisku przychodzą wspomniane już media oraz obóz władzy, podrzucający pewne kwestie właśnie wtedy, gdy trzeba podjąć decyzję, która może być stosunkowo łatwo przez opozycję zmonitorowana i oceniona co do społecznych skutków. Dodatkowym czynnikiem utrudniającym dyskusję jest widoczna gołym okiem słabość oddziałów terenowych obu największych partii, które świadomie chyba tak konstruują swe struktury, by nie mogły one wywierać zbyt dużego wpływu na decyzje centrali. W innej atmosferze mogłyby być czynnikiem inspirującym autentyczną debatę społeczną. Do tego należy dodać niewątpliwą słabość organizacji pozarządowych. Gołym okiem widać, jak niezmiernie trudno jest im przez to uczestniczyć w życiu publicznym. Jest to widoczne choćby z punktu widzenia organizacji katolickich, którym z największym trudem przychodzi podnoszenie do rangi spraw publicznych katolickich postulatów społecznych, tak często będących przez polityków instrumentalizowanych, a w mediach funkcjonujących w oderwaniu od siebie jako zespoły haseł-wytrychów.

            Dość pobieżnie oceniając życie polityczne, można dojść do wniosku, że niestety nasza elita parlamentarna zdaje się nie mieć pomysłu na Polskę, a obywatele, którym leży na sercu dobro ojczyzny, coraz wyraźniej tracą zaufanie do sposobu, w jaki się te elity wyłania. Ostatnio głośno w mediach dyskutuje się wyniki badań świadczących jednoznacznie o kurczeniu się liczby obywateli skłonnych udać się do urn i zagłosować na kogokolwiek. Być może tu należy szukać korzeni różnych prób ich organizowania się, jak choćby ta najgłośniejsza, nazywana roboczo Platformą Oburzonych. Trudno jednak wyrokować, jak do rzeczywistości przystaje sztandarowy w tej chwili pomysł J.O.W. lansowanych przez to środowisko. Chyba jest to bardziej krzyk rozpaczy obywateli zaniepokojonych stanem kraju niż pomysł, który uzdrowi sytuację. Zresztą czas pokaże, jaki charakter ostatecznie przybierze inicjatywa i czy w ogóle będzie miała ciąg dalszy. Problem wyłaniania elit politycznych zdaje się dotykać nie tylko nas, lecz coraz wyraźniej staje się zjawiskiem widzianym z perspektywy całej Unii Europejskiej, a nawet wszędzie tam, gdzie świat Zachodu narzucił swoje paradygmaty co do funkcjonowania społeczeństw.

Zestawienie powyższych faktów i refleksji skłania zarówno piszącego, jak i czytelników do zadania sobie pytania o dalszą ewolucję sytuacji. Jak zwykle w takich razach można założyć kilka dróg biegu wydarzeń. Pierwsza polegałaby na zabetonowaniu sceny politycznej i ogólnie całej rzeczywistości społecznej jeszcze na jakiś czas. Oczywiście wymagałoby to ogromnych działań ze strony mainstreamowych mediów oraz wszystkich zasiadających w parlamencie partii politycznych, które absolutnie nie mogą sobie pozwolić na radykalną zmianę. Wyjściem pośrednim byłoby w tej sytuacji częściowe otwarcie systemu, czyli lekkie ścieśnienie się dotychczasowych graczy politycznych tak, by w przyszłym rozdaniu znalazło się miejsce dla kogoś nowego. Oczywiście nowy uczestnik sceny politycznej musiałby zająć takie miejsce, które nie czyniłoby z niego realnego współdecydenta, ale doskonale nadawałby się do roli chłopca do bicia. Np. w sytuacji, w której byłaby to partia chrześcijańsko-konserwatywna albo narodowa, w dyskusji medialnej wtłoczonoby ją w dyskurs dotyczący kwestii moralnych, obyczajowych i obrony wartości, co oczywiście jej przedstawiciele musieliby przyjąć, natomiast cała sfera realnych działań ekonomiczno-społecznych pozostałaby w zakresie dotychczasowych decydentów. Byłaby to realizacja leninowskiej zasady „jeden krok do tyłu, dwa do przodu”. Wyjście takie ewidentnie na jakiś czas pozwoliłoby systemowi trwać. W perspektywie wielu lat i tak nie uchroniłoby go to przed gniciem.

Trzecim wyjściem z obecnej sytuacji zamkniętego układu parlamentarnego jest jego gruntowna przebudowa, oparcie go o społeczeństwo i uczynienie z politycznej elity kraju autentycznego przedstawicielstwa społeczeństwa, które też wyłoni ją w sposób bardziej wolny niż w ramach obecnie narzuconych medialnie, kadłubowych partii politycznych. Tego typu drogę wybrali nie tak dawno np. Węgrzy, którzy spostrzegli wypalenie się dotychczasowego układu władzy. Viktor Orbán, który stanął na czele zmian, nie oparł się jedynie na swym zapleczu partyjnym, lecz zbudował szeroki ruch społeczny, w ramach którego została wykonana również ogromna praca formacyjna. Pytanie, czy Węgrom się uda dokonać głębokich zmian systemu, skutkujących realną obecnością kategorii dobra wspólnego w życiu społecznym? Czas pokaże. Jedno wszakże jest pewne: tak jak jest, być nie powinno.

Piotr Sutowicz

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej