Przemoc w rodzinie, czy przemoc wobec rodziny?

2014/05/6

Nowelizacja istniejącej i wielokrotnie poprawianej Ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, z 2005 r., jest kolejnym przykładem wprowadzania kontrowersyjnych przepisów, które skutkują chaosem, manipulacją i  marnotrawieniem naszych podatków, a w konsekwencji niepokojem społecznym. Bez pytania, bez uzgodnień. Zza węgła. Świadomość indolencji i arogancji autorów wymienionej nowelizacji budzi sprzeciw, gniew i potrzebę natychmiastowej reakcji. Ale…

Polacy już od długiego czasu są systematycznie testowani na okoliczność potencjału cierpliwości, struktury i zasięgu pamięci, stopnia godności i rezonansu sumienia. Testom poddaje się definicję autonomii narodowościowo-terytorialnej, kulturowej, ekonomicznej, a nawet wykładnię polskiej racji stanu. Brak zdecydowanej odpowiedzi na tak oczywistą, choć zakamuflowaną przemoc prowokuje coraz większą bezkarność i cynizm wyrobników owych testów na zamówienie. W tak preparowanym polu świadomości indywidualnej i społecznej można niszczyć właściwie wszystko – od ptaków, lasów, rzek i morza, przez teatry, muzea, szkoły, aż po strategiczne gałęzie przemysłu. Można bezczelnie próbować fałszować historię, oddawać obcym własne bogactwa naturalne i w obrzydliwy sposób niszczyć tych, którzy ich bronią. Można wyrzucać ludzi z ich własnych domów, nie wypłacać im wynagrodzeń za pracę, sponiewierać polskich rybaków na brukselskim targowisku, zmieniać nazwy zwierząt, owoców, roślin. Można, bo przecież Polacy dali się zmanipulować, sami wybrali rząd i parlament. Czyżby? Łatwowierni i często bardzo naiwni wybrali przecież tylko misternie przygotowane maski, czyli zostali oszukani.

I w tym miejscu zaczyna się rodzić bunt oraz oczywistość faktu, że związek zbudowany na kłamstwie i oszukaństwie jest do unieważnienia. Niebezpieczny poziom stresu i frustracji nie tylko powoduje depresję, ale również wyzwala agresję, która jako ważny mechanizm obronny jest często jedynym już środkiem w ustalaniu granicy wytrzymałości. Wystarczy wtedy jedna zapałka pod stos. Taką rolę może spełnić nowelizacja Ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, zważywszy nadto, że już sam tytuł ustawy to ostra prowokacja. Stygmatyzuje on rodzinę, ukazując ją jako środowisko, w którym dobro dziecka jest szczególnie zagrożone. Oczywiście, każdy rozsądny człowiek zgadza się, że przypadki przestępstw przeciw najbliższym, a w tym szczególnie przeciw dziecku, wymagają ostrego potępienia. Ale przecież nie w rodzinach dokonuje się najwięcej aktów przemocy, choć dyspozycyjne media usilnie starają się Polakom to wmówić. To skąd ten atak? Odpowiedź nie jest trudna, jeśli przypatrzymy się definicjom: rodziny, wychowania i przemocy.

Rodzina to wspólnota „oparta na małżeństwie, rozumianym, jako akt publicznie zatwierdzający i regulujący wzajemne zobowiązania, jako całkowite przyjęcie odpowiedzialności za drugą osobę i dzieci, a także, jako związek pociągający za sobą prawa i obowiązki oraz jako podstawowa komórka społeczna, na której opiera się życie narodu. Struktura społeczna i jej podstawa prawna są zagrożone, jeśli zanika przekonanie, że nie można postawić na tej samej płaszczyźnie rodziny opartej na małżeństwie oraz innego rodzaju związków uczuciowych”. „Wychowanie do miłości pojętej jako dar z siebie stanowi nieodzowną przesłankę dla rodziców wezwanych do przekazania dzieciom jasnego i subtelnego wychowania seksualnego. (…) Wychowanie seksualne, stanowiące prawo i podstawowy obowiązek rodziców, winno dokonywać się zawsze pod ich troskliwym kierunkiem zarówno w domu, jak i w wybranych przez nich ośrodkach wychowawczych”.
Obie definicje są spójne i wyrastają z filozofii chrześcijaństwa, na której zbudowana jest tożsamość Europy, natomiast proponowana w nowelizacji ustawy – jako podstawa prawna – definicja przemocy jest nieprecyzyjna, stwarzająca dowolność interpretacyjną. W zasadzie nie jest to nawet definicja, lecz nakaz postępowania, który „osobom wykonującym władzę rodzicielską oraz sprawującym pieczę nad małoletnim zakazuje stosowania kar cielesnych, zadawania cierpień psychicznych i innych form poniżania dziecka”. Tak skonstruowany tekst jest w pierwszym momencie przyjmowany bez zastrzeżeń, ale nawet pobieżna jego analiza skłania do pytań o interpretację i zakres wymienionych w nim pojęć. Inteligentny kosmita, który badanie natury ludzkiej rozpocząłby od tego aktu prawnego, z przerażeniem musiałby stwierdzić, że rodzina to jakieś szczególne miejsce terroru, z którego najlepiej tuż po urodzeniu odbierać człowieka i oddawać pod zarząd państwa, a ściślej – superpaństwa. Z pewnością bałby się odezwać, bo może to już by była krytyka, nie ośmieliłby się kogokolwiek dotknąć, bo może byłby to już „zły dotyk”, nikomu by nie zwrócił uwagi, nawet gdyby ktoś opluł czubek jego nosa. Nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy i za co można się zderzyć z unijnym prawem rodzinnym. I niech nikt mi nie mówi, że chodzi o polskie prawo rodzinne i opiekuńcze, ono bowiem – rzetelnie traktowane – w zupełności wystarczy.

Przede wszystkim w zupełności wystarczy Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej, która gwarantuje każdemu obywatelowi prawo do ochrony prawnej życia prywatnego, rodzinnego, czci i dobrego imienia oraz do decydowania o swoim życiu osobistym; która jasno określa małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny, a rodzinę, macierzyństwo i rodzicielstwo oddaje pod ochronę i opiekę państwa. Nasza Konstytucja zapewnia rodzicom prawo do wychowania, nauczania moralnego i religijnego dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami, a ograniczenie lub pozbawienie tych praw może nastąpić tylko na podstawie prawomocnego orzeczenia sądu.

Wszystko jest czytelne i jasne. Problem tkwi w tym, że jasność i czytelność bardzo przeszkadzają przy niszczeniu należnych praw. Stwarza się zatem pseudonaukową, quasi-psychologiczną zasłonę dymną, czarodziejską nowomowę, a nawet szantażuje emocjonalnie i ekonomicznie. Po co? Za tą manipulacją na zamówienie stoją przeróżne i wysokie „honoraria”. Nie wnikam, od kogo, bo dzieje się to na oczach wszystkich. Interesują mnie natomiast ci, którzy są ponoć z nas, którzy powinni o nas zadbać. A jeśli nie chcą? To niech nam będą jak poganie! A jeśli nie są z nas? To wtedy mamy problem.
Przyjrzyjmy się, zatem, jak wygląda proces społecznego psucia i trucia na podstawie Ustawy o zmianie ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie oraz niektórych innych ustaw. Te inne, „niektóre” ustawy to: Kodeks rodzinny i opiekuńczy, Kodeks postępowania cywilnego, Kodeks karny, Kodeks karny wykonawczy, ustawy o Policji, o pomocy społecznej, o świadczeniach opieki zdrowotnej oraz finansowaniu jej ze środków publicznych.

Aby móc ruszyć tak potężną machinę prawną, a co za tym idzie również ekonomiczną i logistyczną, trzeba dać argumenty. Tylko jakie? Małżeństwo to już niekoniecznie związek kobiety i mężczyzny? Konkubinat źródłem większej satysfakcji niż małżeństwo? Pary homoseksualne jako rodzice – czemu nie? Swoboda seksualna nastolatków jako gwarant ich wolności? Rodzice niekoniecznie jako najważniejsi wychowawcy? Wybór światopoglądu i drogi życiowej dzieci to wyłącznie ich sprawa osobista? Dobro i zło to kwestia interpretacji?

Tak sformułowanych pytań w ustawie nie ma, ale bystry czytelnik przyzna, że jej konstrukcja wprost ku temu zmierza. Nikt tam nie mówi, że kobieta i mężczyzna są komplementarni, że rodzicielstwo to dwugłos, że konkubinat to lęk przed odpowiedzialnością. Nikt nie mówi, że wychowanie to proces, kształtowanie zasad, postaw, stawianie wymagań, ale również granic. Czy kogoś dziwi, że nikt w ustawie nie wspomina o chrześcijańskich korzeniach polskiej rodziny, polskiego wychowania? Nie, bo chrześcijańskie wychowanie jest wymagające, bo mówi o poczuciu winy, o pokorze, o miłości bliźniego, bo respektuje Dekalog, a w nim czwarte przykazanie. Zapewne wielu twórców nowelizacji ustawy ulegało urokowi Jana Pawła II, zachwycało się jego słowami, a on przecież prosił młodzież, aby wymagała od siebie, nawet gdy inni nie będą od niej wymagać, że „istotny problem młodości jest bardzo głęboko personalistyczny”, że wychowawca musi mieć jasno określoną świadomość celu ostatecznego. Zapominanie o tym, że w wychowaniu cele stanowią decydującą funkcję, świadczy o niekompetencji, staje się przyczyną jednostronności i wypaczeń.
Zignorowanie tych prawd bardzo dobrze komponuje się z odrzuceniem wychowawczej roli cierpienia, odpowiedzialności, samodyscypliny i czegoś, co się określa dawno już zapomnianym słowem – „samowychowanie”. Świetnie również komponuje się z naiwnym twierdzeniem, że z liberalizmu można wybrać tylko to, co jest wygodne i korzystne. Nic błędniejszego, liberalizm jest bowiem doktryną całościową, w której wszystko jest podporządkowane skrajnemu antropocentryzmowi. Rodzina nie da się w to wpisać, więc może ją „wypisać”, podważyć, zakwestionować? Narzędzie do podważenia już jest – ustawa o przemocy w rodzinie, która instytucją rodziny próbuje precyzyjnie zasłonić potężny obszar przemocy medialnej, społecznej, politycznej i ekonomicznej. W tym mieszczą się również zabiegi Ministerstwa Edukacji, takie jak np. własne pomysły na wychowanie seksualne dzieci, wysyłanie sześciolatków do szkoły, dyscyplinowanie nauczycieli i właściwie absolutna bezkarność uczniów itd. Tymczasem rodzice mogą mieć bardzo poważne kłopoty, jeśli dopuszczą się przemocy typu: „zawstydzanie, narzucanie własnych poglądów, groźby”, a nawet „kontrolowanie i ograniczanie kontaktów”. I nie daj Boże, gdyby któryś z rodziców córeczce dał „klapsa” lub „obezwładnił” zbuntowanego nastolatka, albo zakwestionował towarzystwo swoich pociech lub ich preferencje seksualne. Może zostać objęty monitoringiem i to wielostopniowym: przez wojewodę, wojewódzkiego koordynatora realizacji ustawy oraz gminne zespoły interdyscyplinarne do spraw przemocy. To nie tylko brzmi groźnie, to jest groźne!

Tymczasem znowu zza węgła dewastuje się ład społeczny, uderza w małżeństwo w rodzinę, w człowieka. W grudniu 2012 r. Polska podpisała Konwencję Rady Europy o przemocy wobec kobiet oraz przemocy domowej. Rząd na dniach ma się zająć wnioskiem o jej ratyfikację. Konwencja jest sprzeczna z polską konstytucją, uderza w podstawy cywilizacji europejskiej, jest sprzeczna z szeroko pojętą wiedzą o człowieku. Obrońcy życia podczas konferencji zorganizowanej w Sejmie nazwali Konwencję „konstytucją gender”.

„Genderyści” obrażają się, gdy ich działalność określa się mianem ideologii i „naukowo” reklamują Standardy edukacji seksualnej w Europie jako podstawowe zalecenia dla decydentów oraz specjalistów zajmujących się edukacją i zdrowiem. W „zaleceniach” czytamy m.in. o potrzebie masturbacji we wczesnym dzieciństwie, o potrzebie informowania dziecka w wieku 4–6 lat o uczuciach seksualnych (przyjemność, podniecenie), o miłości do osób tej samej płci, dziecko w przedziale wieku 6–9 lat powinno wiedzieć o pozytywnym wpływie seksualności na zdrowie i dobre samopoczucie, zaś o rok starszy od niego kolega o pierwszych kontaktach i różnych orientacjach seksualnych. Dziesięciolatek powinien już brać odpowiedzialność za bezpieczne i przyjemne doświadczenia seksualne, a dwunasto- lub piętnastolatek wiedzieć, jak negocjować i komunikować się w celu uprawiania bezpiecznego i przyjemnego seksu. Później to już: elastyczność poglądów seksualnych, prawa seksualne według IPPF, ciąża, aborcja, krytyczne podejście do norm kulturowych, religijnych.

Wystarczy?! Dokąd zmierzamy? Gdzie jesteśmy? To równia pochyła.

Krystyna Holly

 

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej