Recesja lat 2007–2009 i jej konsekwencje

2013/01/19

Już nie tylko media, ale i poważne instytucje finansowe, w oparciu o kolejne publikowane dane, ogłosiły koniec recesji o światowym zasięgu, trwającej Stanach Zjednoczonych, ponad dwa lata – zapewne najgłębszej od czasów Wielkiego Kryzysu. Skąd ona się wzięła, skoro jeszcze trzy lata temu w Stanach Zjednoczonych, a półtora roku temu w Polsce właściwie nikt nie sugerował spowolnienia gospodarczego tej skali?

Jak udało się ją skończyć? Dlaczego ominęła Polskę, podczas gdy inne kraje regionu, a w szczególności Pribaltika i Ukraina są tak głęboko poszkodowane? Czy na pewno wielkim wygranym są Chiny (czy szerzej kraje BRIC – Brazylia, Rosja, Indie Chiny), a pokonanym Stany Zjednoczone, Japonia i Unia Europejska?

Dziś trudno o jednoznaczne odpowiedzi na te pytania. Pierwszy nierecesyjny kwartał (lipiec–wrzesień 2009) dopiero się skończył. Nie ma nawet pewności, jak trwałe będzie odbicie gospodarcze na świecie. Poszukajmy jednak wstępnych odpowiedzi na przynajmniej niektóre z nich.

Kryzysy (spowolnienia, recesje) są niejako naturalną cechą gospodarki kapitalistycznej (i, jak polskie doświadczenie czasów PRL-u pokazuje, nie tylko kapitalistycznej). Pojawiają się w niej ze względną regularnością, choć ich skala jest różna, a i regularność nie aż tak doskonała, by ekonomiści potrafili je skutecznie przewidzieć. Wystarczy sięgnąć pamięcią kilka dekad wstecz i wskazać kryzys naftowy, który skutkował w latach 70. dwiema falami: kryzys amerykański przełomu lat 80. i 90. zakończony pierwszą wojną w Iraku i jednocześnie przebiegający kryzys w Japonii, kryzys azjatycki połowy lat 90., którego jednym ze skutków było bankructwo Jelcynowskiej Rosji, tzw. kryzys dot-comów (spółki z zakresu tzw. bańki internetowej) początku XXI wieku, i na końcu obecną recesję, rozpoczętą w 2007 roku.

Niezwykła skala spowolnienia gospodarczego

Spowolnienia gospodarczego można się było spodziewać. Zaskakująca okazała się jednak przede wszystkim jego skala oraz synchronizacja, z jaką zostały nią dotknięte wielkie gospodarki Zachodu i większość gospodarek krajów rozwijających się (tzw. Emerging Markets). Dość powiedzieć, że skala spowolnienia mierzona w punktach wzrostu PKB sięgnęła w gospodarkach rozwiniętych (z nielicznymi wyjątkami) 5–6 punktów procentowych, co znaczy, że gospodarki notujące 2–3% rocznego wzrostu musiały zmierzyć się z rocznymi spadkami sięgającymi 4–5% PKB. W krajach rozwijających się skala ta bywała nawet większa niż na Ukrainie czy w krajach nadbałtyckich, gdzie od szybkiego wzrostu nastąpiło przejście do ponad 10% spadków PKB w skali roku. Polska okazała się wyjątkiem, przynajmniej jak na razie ominęła ją recesja, ale spowolnienie (od przeszło 6 do ok. 2% w skali roku) też jest znaczne.

Załamanie wzrostu PKB to tylko jeden z przejawów kryzysu. Dołączyło się do niego załamanie cen papierów wartościowych, różnego rodzaju „nowoczesnych” instrumentów finansowych i surowców naturalnych (miedź, ropa naftowa…). Konsekwencją tego zaś był głęboki strukturalny kryzys systemu finansowego świata, którego przejawami były upadłości wielkich banków (Lehman Brothers, Bear and Sterns, Fortis), nacjonalizacje instytucji finansowych (AIG, Northernrock Bank), a nawet bankructwa państw, których gospodarka opierała się w zbyt dużym stopniu na sektorze finansowym. Kolejne symptomy kryzysu to gwałtowny spadek produkcji (w wielu krajach sięgający kilkudziesięciu procent wielkości z poprzedniego roku), handlu międzynarodowego (o mniej więcej jedną trzecią) i towarzyszący im wzrost bezrobocia, które w wielu krajach rozwiniętych podwoiło się w ciągu dwóch lat, na przykład w Hiszpanii osiągając astronomiczny poziom niemal 20% siły roboczej (i ponad 40% ludzi w wieku 25–29 lat).

Przyczyny załamania gospodarki światowej

Rozważmy teraz możliwe przyczyny tak głębokiego załamania gospodarki światowej. Jedną z kluczowych, jak się wydaje, jest szeroko pojęta polityka gospodarcza Stanów Zjednoczonych. Po kryzysie dot-comów, obawiając się głębokiej recesji, Allan Greenspan, ówczesny szef FED (instytucji mającej w odniesieniu do polityki pieniężnej uprawnienia podobne jak w Polsce Rada Polityki Pieniężnej) doprowadził do obniżenia poziomu stóp procentowych w gospodarce amerykańskiej do bardzo niskiego poziomu. To przełożyło się na wzrost dostępności i spadek kosztów kredytów, a w konsekwencji do uformowania się baniek spekulacyjnych na nieruchomościach i akcjach. W jaki sposób? Tani kredyt to niższy poziom rat, a zatem większa grupa potencjalnych nabywców domów może go uzyskać. W konsekwencji wzrasta popyt na domy, co skutkuje wzrosteich cen. Przy utrzymujących się niskich kosztach kredytu stwarza poczucie dostępności do znajdującego się w zasięgu ręki perpetuum mobile – za uzyskany kredyt wystarczy kupić dom (pierwszy, drugi, trzeci…), wzrost jego ceny wkrótce przekroczy koszt zaciągnięcia kredytu, a potem będzie już czysty zarobek. Aż do momentu, gdy popyt na domy zniknie, ceny gwałtownie spadną i trzeba będzie spłacać kredyt o wartości wyższej niż posiadana nieruchomość.

Załamanie cen domów przyszło najpierw na rynek amerykański, nieoczekiwanie – gdy wyczerpał się i tak sztucznie pompowany popyt. Potem pękały kolejne bańki – na różnego rodzaju aktywach finansowych, surowcach… (cena ropy naftowej w przeciągu kilku miesięcy spadłą z ponad 140 USD za baryłkę do poniżej 20; poziom indeksu BMI pokazującego realny koszt frachtu transatlantyckiego obniżył się o niemal 99%). To zaś destabilizowało bardzo mocno eksponowane na ryzyko firmy z sektora finansowego. Załamanie się rynków finansowych, a także gwałtowny spadek cen nieruchomości w Stanach Zjednoczonych i nie tylko przełożył się na równie gwałtowną zmianę oceny sytuacji finansowej przez ludzi, a po części i przedsiębiorstwa. Mechanizm był prosty – skoro mój majątek okazuje się w dużym stopniu iluzją, muszę ograniczyć zakupy. A stąd już prosta droga do gwałtownego spowolnienia w gospodarce realnej, załamania popytu, ograniczenia zakupów i produkcji w przedsiębiorstwach i wreszcie wzrostu bezrobocia.

Głębszych przyczyn kryzysu można się doszukiwać w kilku innych czynnikach. Po pierwsze, utrzymujących się nierównowagach gospodarki światowej, zwłaszcza nierównowagach w wymianie handlowej powodujących, że wybrane kraje utrzymują nadwyżki eksportowe (Chiny, Japonia, Niemcy), podczas gdy inne (w szczególności Stany Zjednoczone) są trwale zależne od importu, o czym świadczy ich ogromny deficyt handlowy. Po drugie, w coraz wyraźniej ujawniających się globalnych ograniczeniach wzrostu gospodarczego, przejawiających się na przykład okresami gwałtownych wzrostów cen surowców i szerzej, trwającą rywalizacją o dostęp do złóż surowców. Po trzecie, we wspomnianych już mechanizmach rozwoju gospodarczego, które są po prostu cykliczne. Po czwarte, choć to najmniej oczywiste, w wyczerpywaniu się imperialnego potencjału Stanów Zjednoczonych i szerzej, Zachodu.

Recesje mogą kończyć się same – proces samoregulacji na rynku powinien doprowadzić do wyeliminowania słabszych lub zbyt dużo ryzykujących przedsiębiorstw (i zwykłych obywateli), popyt w końcu musi się ustabilizować (choć być może na niższym poziomie), a gospodarka musi wrócić do równowagi. Jednak w czasach demokracji rzadko kto pozwala sobie na zbyt długie czekanie. Jego skutkiem może być przecież porażka w powtarzających się często wyborach. Dlatego, jak również z obawy o powtórkę lat 30. XX wieku, w 2008 roku rozpoczęły się gwałtowne i ogromne ingerencje państw w gospodarkę, mające pomóc w wyjściu z kryzysu. Załączony rysunek pokazuje, jak na wstrząsająco wielką skalę.

Rządy kolejnych państw podejmowały decyzje o „wpompowaniu” do gospodarek niewyobrażalnych sum pieniędzy – pomagając bankom przetrwać kredytowe problemy, wspierając konsumentów (na przykład przez dopłaty do kupna nowych samochodów) czy uruchamiając inwestycje publiczne. To błyskawicznie spowodowało pojawienie się ogromnych deficytów budżetowych, których skala zbliża się w niektórych krajach (Stany Zjednoczone, Wielka Brytania) do 10% PKB, a w konsekwencji wzrost długu publicznego. W przyszłości wyniknąć z tego mogą problemy dla systemów pieniężnych tych krajów, a także kłopoty ze spłacalnością długów. Jednak obecnie, przynajmniej w krótkim okresie, przyniosło to pozytywne skutki. Pierwszy raz od kilku kwartałów amerykański PKB za III kwartał 2009 roku wzrósł (w porównaniu z tym samym kwartałem poprzedniego roku), coraz wolniej przyrasta też liczba nowych bezrobotnych. Pora, by ogłosić koniec kryzysu.

Wciąż jednak po jednym kwartale wzrostu nie wiadomo, na ile trwałe jest odrodzenie największych światowych gospodarek oraz jaki przebieg będzie miała trajektoria wyjścia z kryzysu. Kilka miesięcy temu rozważano kilka takich trajektorii, odpowiadających kształtem literom V, W, U lub L. Odbicie w kształcie litery V powinno być równie gwałtowne jak załamanie. Jednak może się zdarzyć, że po takim odbiciu przyjdzie czas na tzw. drugie dno kryzysu. Może być tak wtedy, gdy skończą się rządowe programy pomocowe, wielkie pieniądze zostaną wydane, pojawi się zagrożenie inflacją, inwestorzy nie będą chcieli kupować kolejnych transz obligacji, a gospodarki nie będą w stanie bez publicznych „protez” sprawnie funkcjonować. Wtedy będziemy mieć do czynienia z odbiciem w kształcie litery W (lub nawet WW) z kolejnymi szczytami i dołkami, ale bez wyraźnego trendu wzrostowego. Czy taka sytuacja jest dziś w ogóle warta rozważenia? Doświadczenie Japonii pomiędzy rokiem 1989 a dniem dzisiejszym pokazuje, że niewątpliwie tak. Za to mało prawdopodobne są już dwie pozostałe trajektorie wychodzenia z kryzysu, czyli U, która symbolizuje proces powolnego odbudowania gospodarki światowej, i L – a więc stabilizacji na poziomie niższym niż przed kryzysem.

Pozostając przy optymistycznych założeniach – odbicie ma kształt litery V i właśnie weszliśmy w fazę wzrostową cyklu gospodarczego. Wiele problemów jednak zostało: wspomniane ogromne zadłużenie publiczne państw wysokorozwiniętych, ogromne bezrobocie – sięgające już 10% w Stanach Zjednoczonych (i to wg najłagodniejszych miar) i w strefie euro, a 20% w Hiszpanii czy krajach nadbałtyckich, a także nierozwiązane strukturalne problemy gospodarki światowej i światowego systemu finansowego. Na razie nie ma skorych do ich rozwiązywania, bo jest już lepiej i pewnie zaczął się drugi wielki kryzys. Ale zignorowanie ostrzeżenia, jakim było załamanie lat 2007–2009, może źle się skończyć i to wcale w nieodległej perspektywie.

Piotr Koryś

Artykuł ukazał się w numerze 12/2009.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej