Szczuje, czyli telewizja z nagonką

2013/01/19

Jeden z najcięższych zarzutów, formułowanych pod adresem telewizji w Polsce, dotyczy uprawianej w niej agresji słownej. Telewizja przestała być w naszych domach „miłym gościem”, stała się rozsadnikiem nienawiści, katalizatorem politycznych awantur, czynnikiem dzielącym. Co gorsza, telewizyjni dziennikarze niemal bez wyjątków uważają dziś, że na tym polega ich „misja”: na walce o prawdę, cokolwiek miałoby to znaczyć.

Życie publiczne i polityczne w PRL bez wątpienia było jednym wielkim pasmem zakłamań. Ton programów politycznych za Sokorskiego, Szczepańskiego czy Urbana był usypiająco spokojny. Wiadomo: MY budujemy pokój i dobrobyt powszechny ludzkości, ONI nam przeszkadzają, dążą do konfrontacji, wojny, wyzysku.

Opinia publiczna wiedziała, że żyje w kłamstwie. Absurdem było oczekiwać od komunistycznych mediów, że zaczną pokazywać niezafałszowany obraz rzeczywistości, bo ten system miał kłamstwo wpisane jako jedną z zasad konstytutywnych. Ale nikt chyba nie przypuszczał, że gdy świat nasz znormalnieje, medialna walka o tzw. prawdę stanie się… przekleństwem.

W piekle pluralizmu

III RP rodziła się w ostrych politycznych sporach – i nie mogło to nie znaleźć odbicia w telewizji, już zdecydowanie najpotężniejszym medium. Jednak to była wciąż jedna telewizja – telewizja państwowa, zwana publiczną. Koncesja dla Polsatu, pierwszej telewizji prywatnej, niezależnej, zmieniła tę sytuację radykalnie: oto mogły pojawić się różne punkty widzenia na tę samą sprawę. Rynek prasowy, łatwiejszy do pluralizowania, już te podziały znał, „Gazeta Wyborcza”, rosnąca gwałtownie w siłę, ewidentnie szerzyła poglądy swojego obozu politycznego (sprawującego aktualnie władzę), poglądy coraz mniej zgodne z oczekiwaniami przeciętnego śmiertelnika, a co gorsza – coraz dalsze od codziennego doświadczenia Polaka, któremu żyło się niekoniecznie lepiej, za to na pewno bardziej nerwowo, do czego media, coraz bardziej zawłaszczane przez politykę, bezrefleksyjnie przykładały rękę. Mieliśmy oto kolejną odsłonę propagandy sukcesu – a przeciwnicy polityczni rządzącego obozu (coraz częściej nazywanego szyderczo Salonem) byli z ekranów Drawicza i Solorza ostro piętnowani.

Potem były jeszcze różne próby: Polonia TV Włocha Nicoli Grauso (pomyślana jako czysta komercja), TVN Waltera i Wejcherta, pojawiały się też nowe stacje radiowe… Wszystkie bez wyjątku natychmiast włączały się w polityczną walkę, a właściwie bijatykę.

„Insekty”, „małpa z żyletą”, „polskie piekło”…

Dziś trudno już jednoznacznie ustalić, kto kogo nienawiścią i imperatywem wiecznego szczucia zaraził: polityka media czy odwrotnie. Ale wszyscy pamiętamy słynny Wałęsowski pomysł „wojny na górze”, która miała podobno chronić „doły” przed polityczną agresją (hi!hi!hi!), pomysł radośnie podchwycony przez wszystkie telewizje. Pilnie dbano, by żadna awantura, żadna zadyma w elitach władzy nie przeszła niezauważona. Nagłaśniano więc starannie wojnę Wałęsy z Mazowieckim, mówiącym o „polskim piekle”; gdy Andrzej Drzycimski, rzecznik prasowy prezydenta, użył w odniesieniu do obozu politycznego premiera Olszewskiego terminu „insekty”, natychmiast to podchwycono. Gdy Wałęsa (Bolek) nazwał firmującego w 1992 roku lustrację Olszewskiego „małpą z żyletą”, nikt nie zareagował inaczej niż radosnym rechotem. Robiąca zawrotną karierę medialną Monika Olejnik zbierała oceany pochwał za jątrzącą, napastliwą i tendencyjną publicystykę telewizyjną, która obrażała najbardziej nawet „rozciągliwe” poczucie przyzwoitości. Na telewizyjnych antenach i w telewizyjnych studiach na dobre zagościły chamstwo, dziennikarska arogancja i sobiepaństwo („MY – CZWARTA WŁADZA!”), elementarny brak szacunku dla zaproszonego gościa, z którym się rozmawia.

Tak w wolnej III RP rodził się model telewizyjnej „publicystyki politycznej”, polegającej na wywołaniu w studiu telewizyjnym awantury, na wzajemnym przekrzykiwaniu się i demonstrowaniu szyderczych min wobec myślących inaczej.

Przekleństwo „prawdy”

Nikt nawet nie usiłował tego zatrzymać. Przeciwnie – powszechny był pogląd, że wreszcie mamy media demokratyczne, wolne, silne, właściwie sprawujące funkcję „kontrolną” wobec władzy i – jakże by inaczej! – walczące o… prawdę.

Znamienne przy tym, że wszystkie te media, te stacje, lansowały wyłącznie poglądy wąskiej grupy towarzysko-środowiskowej, owego wspomnianego wcześniej Salonu, zwanego coraz częściej „warszawką”. Głosy wskazujące, że w naszym kraju są jeszcze – i to wcale liczne – inne siły, inne środowiska, nie docierały do opinii publicznej, w ogóle nie dostawały się na antenę. Jeżeli w jakimś programie „na żywo”, czyli niemożliwym do wcześniejszego ocenzurowania przez koryfeuszy Salonu, ktoś próbował prezentować inną od oficjalnej ścieżkę myślenia, zakrzykiwano go. W studiach telewizyjnych coraz częściej pojawiała się tzw. publiczność, czyli „przypadkowo” zaproszeni goście. Ich zadaniem było „wyklaskiwanie” odmieńców, buczenie na odmieńców, rechot z tego, co mówili odmieńcy. Modelową audycją tego rodzaju było prowadzone przez Jana Pospieszalskiego Studio otwarte, zadymiarska audycja, gdzie niby dochodziły do głosu także poglądy ludzi prawicy, poglądy zwolenników Kościoła, poglądy konserwatywne (w odróżnieniu od „postępowych”…), poglądy bardzo jednak wyselekcjonowane. Lepiej było w Polsacie, gdzie nie eksperymentowano z „innomyślicielami”, wypuszczano kogoś na tzw. zająca, a potem robiono z niego regularnego wała ku uciesze zgromadzonej publiczności.


…A może lepiej byłoby zapytać: Co z Lisem?

Zbawienna na co dzień pluralizacja polityczna u nas kolejny raz z powodu arogancji mediów zmieniła się w swoją własną „gębę” – stała się karykaturą samej siebie, antagonizując ludzi, niszcząc autorytety i w ogóle prowadząc do tego, co mamy dzisiaj: do sytuacji, że właściwie każdy ma rację i nawet największemu głupkowi nie można cisnąć jego głupoty w twarz, bo zaraz znajdą się obrońcy, którzy – wykorzystując potęgę medialnego przekazu – poprzestawiają wszystko tak, że największy Katon wyjdzie na durnia.

Ku „ziemi jałowej”

Zjawisko, o którym mowa, ma dziś swoją kulminację. Od czasu ostatnich wyborów i zmiany ekipy rządzącej dzień za dniem medialna agresja i medialne nagonki przybierają na sile. Ale trzeba oddać sprawiedliwość: telewizja publiczna jest od tego niemal zupełnie wolna. Niemal – ale wobec fali nienawiści, wylewającej się każdej godziny z ekranu TVN, TVN 24, Superstacji, Polsatu (mniej, ale też…), TVP S.A. to telewizja niemal przyjazna… Wśród ślepców jednooki jest królem.

Do historii polskich mediów naszych dni przejdą zapewne wydarzenia w rodzaju „taśm Renaty Beger”, gdzie dziennikarze Andrzej Morozowski i Tomasz Sekielski z TVN zostali wykorzystani (na własne zresztą życzenie!) do brudnych politycznych gier z podsłuchem i ukrytą kamerą w rolach głównych. Do „czarnej historii” przejdą programy w rodzaju Szkła kontaktowego, który nawet zagorzali miłośnicy TVN uznają za skrajnie tendencyjny. Nie inaczej będzie z programem innego dziennikarskiego awanturnika Tomasza Lisa pod obłudnym tytułem Co z tą Polską?, w którym gromadził on w studio swoich politycznych pupilów na regularne seanse nienawiści, skierowane przeciw rządowi Kaczyńskiego. Chyba w nagrodę (?!) niedawny jeszcze PiS-owski prezes TVP Andrzej Urbański zaproponował mu polityczny tok-szoł Tomasz Lis na żywo w II programie telewizji publicznej, gdzie ten śliczny chłoptaś nadal uprawiał anty-PiSowską „publicystykę” rękoma nienawistników w rodzaju Palikota czy Niesiołowskiego. A żeby panu Tomkowi nie było w „kaczystowskich” oczeretach smutno, Urbański zaprosił do prowadzenia Wiadomości, głównego programu informacyjnego TVP, jego żonę Hannę Smoktunowicz-Lis, która zasłynęła tym, że ośmielała się minami i tonem głosu demonstrować na wizji swój stosunek do prezentowanych materiałów, politycznych ocen innych i tych, których po prostu nie lubi.

I pomyśleć tylko, że niektórzy nazywają to… dziennikarstwem. I jeszcze do tego „niezależnym”…

W efekcie – świat polityki i polityków, niezależnie: uczciwych czy nieuczciwych, mądrych czy głupich, nastawionych propaństwowo czy egoistycznie, jest dziś przez polską opinię publiczną (wychowaną przez media, nie da się tego ukryć i trzeba to powiedzieć) postrzegany jako ogród zoologiczny i dom wariatów razem wzięte, jako kloaka, w której wszyscy są jednakowo upaprani, gdzie nie ma lepszych i gorszych, tych, którzy naprawdę chcą dobra swojego kraju, i tych, którzy chcą dobra swojej kieszeni. Konsekwencją może być tylko ostateczne zbrzydzenie Polakom świata elit politycznych, całkowita utrata przez nie społecznego zaufania, a w dalszej perspektywie – nasycenie owych elit ludźmi najgorszej konduity moralnej, zerowych aspiracji obywatelskich i społecznych.

Odbitą falą ugodzi to wszystko w każdego z nas.

A jednak… żurnaliści

Stare powiedzonko głosiło, że za całe zło świata odpowiedzialni są Żydzi, cykliści i żurnaliści. Niestety, z tym ostatnim członem przyjdzie się chyba zgodzić każdemu, kto uważniej tylko obserwuje polskie stacje telewizjyjne. Bo kult, ba, bezwzględny wymóg dziennikarskiej zadymy nie wzbudza w lwiej części tego środowiska żadnych oporów. W telewizji po prostu „ma się lać krew”, jak mawiają. Czyli mają być pyskówki, inwektywy, epitety… Wypracowano nawet specjalne formuły takich programów, gdzie zbiera się w studiu przedstawicieli wszystkich większych partii politycznych, żeby się między sobą żarli. Taki program ma oglądalność – twierdzą planiści i medioznawcy.

A przecież tylko o to chodzi. Nic innego, łącznie z krajem, gdzie się to wszystko dzieje, nie jest istotne.

Liczą się igrzyska.

Wojciech Piotr Kwiatek

Artykuł ukazał się w numerze 01/2009.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej