Zapomniany Gułag

2013/01/19
Z prof. Dariuszem Tołczykiem z University of Wirginia, autorem książki „Gułag w oczach Zachodu“ . rozmawia Petar Petrović

W książce „Gułag w oczach Zachodu“ opowiada Pan, jak świat zachodni bronił się przed prawdą o sowieckiej rzeczywistości – zwłaszcza o jej najciemniejszych stronach: o Gułagu, terrorze, zbrodniach i prześladowaniach. Jakie były główne powody tej niechęci do prawdy? W czym należy upatrywać źródeł naiwności i łatwowierności Zachodu? Dlaczego tak często wybierano wizję sowieckiego raju, mimo doniesień o komunistycznym piekle?

Zacznę od przyczyn obiektywnych. Wiadomo, że władze sowieckie izolowały własny kraj i trudno było ludziom na Zachodzie stwierdzić, co się tam naprawdę dzieje. Pojawiały się na Zachodzie relacje uciekinierów z łagrów, opowieści uchodźców, ale zachodnia opinia nigdy nie miała możliwości ich bezpośredniej weryfikacji. Jednocześnie pojawiały się „doniesienia” o ZSRS preparowane czy inspirowane przez sowiecką propagandę. Według nich Kraj Rad był oazą wolności, sprawiedliwości i prawdziwego humanizmu. Powstawało więc zrozumiałe pytanie: komu wierzyć? Trzeba było sobie po prostu wybrać jedną z tych dwóch prawd, bo pogodzić ich się nie dawało. Wyboru tego dokonywano za względu na rozmaite czynniki. Ci, którzy szczerze nieraz starali się poznać prawdę, próbowali kierować się prawdopodobieństwem i zdrowym rozsądkiem. Ale tu też sprawa nie zawsze była prosta. No bo jak uwierzyć, że państwo prześladuje, zsyła, zamyka w obozach i rozstrzeliwuje miliony własnych obywateli, którzy wcale mu nie zagrażają? Zachowania sowieckiego reżimu nie mieściły się w tradycyjnych zachodnich kategoriach racjonalności, a więc prawdopodobieństwa. Jak zauważali tacy znawcy przedmiotu jak Robert Conquest czy Francois Furet, prawdę o Sowietach negowano nieraz po prostu dlatego, bo nie mieściła się w głowie.

Często jednak o odmowie uznania prawdy decydowało ideologiczne zaślepienie wielu zachodnich środowisk opiniotwórczych…


Więżniowie gułagu podczas budowy Kanału Białomorskiego

Zachodni opiniotwórcy wybierali bardzo często taką prawdę o Sowietach, która najbardziej im pasowała. Kierowali się przeważnie jednym z trzech motywów: ideologią, zyskiem albo polityczną kalkulacją. Motyw ideologiczny korzeniami sięgał mitu założycielskiego europejskiej lewicy, czyli pragnienia ostatecznego dokończenia rewolucji francuskiej i przemiany świata na lepszy. Jeśli to spełnienie marzeń ludzkości wymagało koniecznych ofiar, to trudno, trzeba je było zaakceptować. Ale doniesienia o boloszewickich zbrodniach, zamiast z czasem zaniknąć, ciągle się potwierdzały i nasilały. Więc pojawiało się pytanie, gdzie jest granica, za którą cel przestaje uświęcać środki? Prędzej czy później trzeba było albo zrewidować własne poglądy na temat komunizmu, albo w ogóle przestać słuchać tych niepokojących doniesień. Zadziwiająco często wybierano drugie wyjście. Gdy wiara i wiedza przeczyły sobie nawzajem, wybierano wiarę wbrew wiedzy.

Nie tylko jednak ideowi zwolennicy rewolucji zamykali oczy na prawdę. Pisze Pan także o tym, jak wielki przemysł na Zachodzie bez skrupułów wchodził w kontakty z Sowietami.

Sowieci od początku potrzebowali zachodniego kapitału i technologii. Bez tego w ogóle nie byli w stanie odbudować kraju po wojnie domowej, nie mówiąc już o stworzeniu własnego przemysłu i sowieckiej potęgi militarnej w latach 30. ZSRR był ogromnym rynkiem i zachodnie firmy wręcz paliły się do robienia tam interesów. Żeby jednak zostać do nich dopuszczonym, należało stosować się do wyznaczanych przez nie reguł. Nie można było mówić źle o sowieckim partnerze. Rola zachodniego kapitału i myśli technicznej, zwłaszcza amerykańskiej, w tworzeniu sowieckiej gospodarki była ogromna. Te wszystkie Dnieprostroje, Magnitogorski, Stalingrady opiewane w socrealizmie, zbudowano w gruncie rzeczy dzięki Amerykanom. Im bardziej zachodni kapitał był zaangażowany w Sowietach, tym bardziej zachodnie władze skłonne były go chronić i nie zadrażniać swoich stosunków z Kremlem. A im silniejsza stawała się sowiecka gospodarka, a wraz z nią stalinowska machina militarna, tym bardziej zależało Zachodowi, żeby mieć w Stalinie raczej ewentualnego sojusznika niż wroga. Odkąd Roosevelt objął prezydenturę w USA w czasie wielkiego kryzysu, taki był kierunek polityki amerykańskiej w tych sprawach. Dopiero po jego śmierci, zaraz po wojnie, to się zmieniło, ale wówczas Sowiety były już wielkim mocarstwem.

Jakie były główne sposoby manipulowania zachodnią opinią publiczną? Rosjanie od wieków odnosili w tej dziedzinie znakomite rezultaty.

Już w latach 20. Sowieci błyskawicznie poradzili sobie z większością zachodnich korespondentów w Moskwie. Wykorzystali po prostu wzajemną konkurencję między zachodnimi gazetami i zaczęli udzielać akredytacji w ZSRR tylko tym gazetom, które nie pozwalały sobie na zbyt dociekliwe kwestionowanie oficjalnej linii kremlowskich władz. I już niebawem amerykańscy czy brytyjscy korespondenci samorzutnie ustawiali się w kolejce do sowieckiego urzędnika, który bez żenady cenzurował ich doniesienia. Dzięki temu ich posady były niezagrożone a ich redaktorzy w Nowym Jorku czy Londynie zadowoleni. W ten sposób na przykład moskiewski korespondent „New York Timesa“ Walter Duranty – który cynicznie negował prawdę o Gułagu, wielkim głodzie i terrorze – otrzymał w 1932 roku nagrodę Pulitzera i stał się autorytetem w sprawach sowieckich. Radził się go m. in. prezydent Roosevelt.

W latach 30. w Związku Sowieckim rozwinięto tradycję potiomkinowskich wiosek.

Całe stada zachodnich „pożytecznych idiotów“ podziwiały rzekomą resocjalizację więźniów w pokazowych łagrach. Ci ludzie jeździli do Kraju Rad jak pielgrzymi do miejsc świętych – w oczekiwaniu cudów. Nic dziwnego, że z łatwością ulegali takim manipulacjom. Bo bywali też i tacy, którzy szybko dostrzegali ten cały fałsz – na przykład Malcolm Muggeridge czy Andre Gide.

Pisze pan, że krytykami systemu komunistycznego bywali także intelektualiści o lewicowych przekonaniach, którzy wierzyli, że można stworzyć system komunistyczny bez przemocy. Komunizm z „ludzką twarzą” okazał się jednak zwodniczą iluzją.

Kiedy Lenin rozpoczynał swoje panowanie w Rosji, od razu przystąpił do tępienia innych tamtejszych lewicowych partii. Zachodnia lewica od samego początku była więc podzielona, jeśli chodzi o stosunek do bolszewików. Władzom sowieckim zależało na tym, żeby nie stracić poparcia wśród zachodniej lewicy, więc początkowo ulegali jej naciskom. Zgodzili się, na przykład, przyznać uwięzionym socjalistom i anarchistom status więźniów politycznych. Przez to traktowali ich, we wczesnych latach 20., lepiej od pozostałych nielewicowych więźniów politycznych, których torturowali i mordowali bez skrupułów. Zachodni socjaliści i anarchiści oburzali się i krytykowali bolszewików wówczas, gdy chodziło o los ich ideowych pobratymców w Rosji. Los pozostałych ofiar CZEKA rzadziej ich interesował. Co więcej, często krytykowali reżim za to, że stosując przemoc wobec rosyjskich socjalistów i anarchistów, bolszewicy podkopywali własne poparcie wśród zachodniej lewicy, która im przecież tak dobrze życzy.. Potem, w latach 30. wiele osób, nie tylko wśród radykalnej lewicy, przestało w ogóle krytykować Sowiety, dochodząc do wniosku, że nie ma innej nadziei na przezwyciężenie kapitalistycznego zła (były to przecież czasy wielkiego kryzysu), jak popieranie jego alternatywy, czyli Stalina. Pozostawał jeszcze Trocki, czyli wieczna wyższość niezrealizowanych marzeń nad rzeczywistością.

Nawet stalinowskie czystki w ruchu komunistycznym w drugiej połowie lat 30. nie przyniosły otrzeźwienia?

Na wszystkie dylematy szybko znajdowano sobie jakieś wytłumaczenie, w tym przypadku, trzeba było zwierać szeregi w walce z Hitlerem czy generałem Franco. Pakt Stalina z Hitlerem niejednego wprawił w osłupienie, ale i to nie trwało zbyt długo. W czasie wojny natomiast trzeba było milczeć o zbrodniach Stalina, bo – wiadomo – wszelka krytyka (na przykład kwestia Katynia) to „woda na młyn“ hitlerowców. Moim zdaniem ważny przełom w myśleniu częsci zachodniej lewicy nastąpił wraz z Kongresem Wolności Kultury w Berlinie Zachodnim w roku 1951. Definitywna rewizja postaw zaczęła się dopiero wtedy, gdy poważnie potraktowano opowieści Chruszczowa o komunizmie „z ludzką twarzą“. Kiedy tę twarz pokazał Breżniew w Czechosłowacji, a Sołżenicyn w „Archipelagu Gułag“, to już nawet Sartre i Simone de Beauvoir zaczęli się ostentacyjnie spotykać z rosyjskimi dysydentami w Paryżu.

Dzisiejsza postawa zachodnich elit zarówno kulturalnych, jak i politycznych wobec Rosji, wydaje się niewiele różnić od fascynacji Zachodu systemem stalinowskim.

Stosunek Zachodu do Rosji tak naprawdę niewiele się zmienił od czasów Piotra I, czyli odkąd Rosja stała się mocarstwem. Z jednej strony zawsze można było zauważyć na Zachodzie oczekiwanie, że Rosja się niebawem ucywilizuje, czyli stanie się częścią Zachodu, a jej władcy przestaną zachowywać się agresywnie i po barbarzyńsku, i zaczną szanować prawa i swobody obywatelskie. Kiedy Rosja te swobody gwałci i nie sposób tego ukryć, wówczas pojawia się wieczne pytanie: co bardziej służy ucywilizowaniu Rosji – czy naciski, czy raczej rozwijanie z nią stosunków? Większość dysydentów i uchodźców z Rosji przeważnie twierdziła, że tylko naciski skłaniają tamtejszych władców do przestrzegania cywilizowanych standardów. Ich zdanie miewało czasem wpływ na zachodnią politykę, ale nie tak znów często, bo zachodni kapitał, a wraz z nim znaczna część politycznego establishmentu, parł zwykle w stronę przeciwną, czyli bez oglądania się na despotyzm chciał robić z Rosją interesy.



Autor jest dziennikarzem Polskiego Radia

Artykuł ukazał się w numerze 02/2010.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej