Nie jesteśmy cudotwórcami ani świętymi. Nie wskrzesimy naszych umarłych, nie przywrócimy oczu ociemniałym. Zwyczajnymi ludźmi jesteśmy i z tej naszej zwyczajności wynika czasem śmieszność, czasem podłość, zdrada… Ale nieraz przychodzi czas niezwykły, o tonie tak wysokim jak dźwięk zanadto odgiętej klingi. Być może doznają go tylko ludzie, których nazwać możemy świadkami. Zawsze jednak człowieka odczytuje się z uczynków i mowy… każdego.
Po dwóch tysiącach lat świętowania Narodzenia Pana nabyliśmy dziwnej skłonności do radosnego i spokojnego przeżywania Świąt. A u ich początku był przecież niepokój, że brak miejsca w gospodzie dla brzemiennej Maryi, bojaźń prostego cieśli z Nazaretu wywołana głosami anielskimi, co nagle zabrzmiały nad ciemną pustynią, na skraju, której była szopa-grota pasterska. Niepojęte, ale to w tej szopie na świat przyszło Zbawienie. Ledwo Józef ochłonął, a przybyli z pokłonem dla Dziecięcia monarchowie. Jakże mógł to wszystko pojąć biedny cieśla. A jakby tego było mało, otrzymał we śnie wezwanie: „Wstań, weżmij dziecię i matkę jego i uchodź do Egiptu”.
Czytając Ewangelię o Narodzeniu być może zanadto ulegamy typowo polskim resentymentom, popadamy w złudzenie, że oto świat staje się przyjazny, ciepły, bezpieczny, bo przyszło Boże Dziecię. A to tylko nasze rzewne pragnienie, przemożna nadzieja na radosne świętowanie.
Tam zaś na skraju Betlejem nad trojgiem ubogich przybyszy z Nazaretu zawisła oto groza. Tylko anieli zniknęli, mędrcy odjechali, przyszli żołnierze i nad miastem zapanował zgiełk i śmierć. Dobrze, że pasterska szopa stała gdzieś na skraju.
W tamtą betlejemską noc nie groza śmierci jednak przeważała, ale olśnienie i bojażń – blask Narodzenia pośród pustynnej nocy. I na nas przyjść powinna nie groza, ale bojażń i olśnienie, bo tak zaczynało się ludzkie świętowanie w betlejemską noc. Nie w upojnej radości, ale z uczuciem uginających się ze zmęczenia nóg, utrudzonych w próżnym szukaniu w zimnie i ciemnościach nocy miejsca na poród. A niebawem ucieczka w nocy do obcej ziemi, gdzie nawet o posiłek trudno. Oto znak, który daje nam Bóg w tę świętą noc, znak, któremu sprzeciwiać się będą. Bywa, że i my się sprzeciwiamy.
I jeśli coś przeżyć, opisać to nie lęk, ale bojaźń nie tyle o Dziecię, dla którego zabrakło miejsca w gospodzie, lecz o to, czy On jeszcze jest za naszym kolorowym świętowaniem, za naszymi świątecznymi, pełnymi jadła stołami, śmiesznymi czasem obyczajami, kolorowo ustrojonymi choinkami.
Może więc warto zadać sobie pytanie, komu bliższy jest Bóg: tym, co muszą uciekać w ciemną noc do obcego kraju, czy nam, którym bywa cicho, spokojnie, radośnie, jasno…?
Tych pytań jest wiele. Wszystkich nie zadamy, wszak są one obowiązkiem każdego. Odpowiedzi też wiele. I pewno nasze serca ogarnia przed nimi bojaźń i drżenie, a może radość i poczucie bezpieczeństwa…?
Jakiekolwiek są, powinny być szczere, bo to do szczerości wzywa nas Bóg, który się rodzi, którego jeszcze nie dosięgnęliśmy. A On czeka na nas za najbliższym zakrętem naszej najzwyklejszej drogi. Wciąż inny, niepojęty, tak bliski naszym pragnieniom i nadziejom, bo „w Nim jest życie, a życie jest światłością ludzi, a światłość w ciemnościach świeci i ciemności jej nie ogarnęły”, jak napisano w Księdze Syracha i Ewangelii św. Jana.
Twarde słowa, ale takie właśnie dedykujemy na te Święta i na czas, co przed nami.
Zdzisław Koryś
Artykuł ukazał się w numerze 12/2007.