Polska nazwa jedenastego miesiąca roku – „listopad” – etymologicznie oznacza sezon, w którym z drzew i krzewów opadają liście.
Ten charakterystyczny dla przyrody w porze jesiennej proces ma dobitną wymowę symboliczną: jednoznacznie wskazuje na nieuchronne starzenie się i stopniowe obumieranie wszystkich jestestw cielesnych, z ludźmi włącznie. Obnażone drzewa obnażają prawdę o losach świata i człowieka. Widok nagich, starczo trzęsących się na wietrze konarów w połączeniu z przejmującym chłodem i deszczem sprawia, że każdy z przechodniów odruchowo szuka schronienia. Wiadomo jednak, że „kto teraz domu nie ma, już go nie zbuduje” (Rainer Maria Rilke, Jesienny dzień). Ten i ów domu już nie zbuduje – lecz każdy w końcu dom znajdzie, a będzie to dom żałoby, w którym „jest koniec każdego człowieka” (Koh 7, 2). Po prostu: wszyscy możemy być spokojni o to, że doczekamy własnej śmierci.
Może właśnie z powodu swojej emblematycznej aury listopad jest także miesiącem, w którym wspominamy różne osoby zmarłe. Karol Bunsch w opowiadaniu Dzień Zaduszny napisał: „[…] jutro święto umarłych. Umarłych ludzi, umarłych myśli, umarłych nadziei, uczuć – wszystkiego, co umiera razem z człowiekiem”. Ten sposób mówienia sugeruje, jakoby w pewnej chwili człowiek wraz ze wszystkimi swoimi przeżyciami i sprawami pogrążał się w nicości. Taka sama zresztą intuicja prześwieca ze struktur naszego języka: imiesłów lub przymiotnik „zmarły” na pozór oznacza przecież stan teraźniejszy wynikły z dawniejszej czynności lub dawniejszego do znania; stosownie do tego „zmarły” to ten, który zmarł, a więc przestał istnieć, tak jak „dojrzały” to ten, który dojrzał, „pijany” to ten, który się upił, a „wygnany” – ten, którego wygnano. Może tę językową symetrię dostrzegł starożytny myśliciel Epikur, skoro objaśniał swojego ucznia, Menoikeusa, pisząc w liście: „[…] śmierć jest dla nas niczym, albowiem wszelkie dobro i zło wiąże się z czuciem; a śmierć [nie] jest niczym innym, jak właśnie całkowitym pozbawieniem czucia. […] A zatem śmierć, najstraszniejsze z nieszczęść, wcale nas nie dotyczy, bo gdy my istniejemy, śmierć jest nieobecna, a gdy tylko śmierć się pojawi, wtedy nas już nie ma”. „Nas już nie ma” – gdyż śmierć zakończyła nasze życie i zwyczajnie przestaliśmy żyć, czyli w ogóle istnieć, tak jak gaśnie płomień nagrobnego znicza zdmuchnięty nagłym powiewem jesiennego wiatru.
Zalecenie antycznego myśliciela, by nie przejmować się śmiercią, mimo że w czysto racjonalnej perspektywie wydawałoby się nam w pełni uzasadnione, nie odsuwa jednak od nas lęku przed śmiercią. Nasze uparcie nawracające odczucia w tej mierze trafnie chyba wyraził – jak gdyby odpowiadając po ponad dwóch tysiącach lat na aforystyczne tezy Epikura – bohater jednej z powieści Marka Hłaski: „Nie boję się śmierci. […] Boję się tylko umrzeć. To są dwie różne rzeczy i tego nie wolno mieszać”. Niewątpliwie jest to interesujące rozróżnienie, my jednak nadal boimy się i umierania, i „umarcia”, czyli śmierci. Tego ostatniego nie potrafi nam nawet przedstawić nasza wyobraźnia. Jak bowiem podpowiada bokobrodaty metafizyk gdański Artur Schopenhauer, ilekroć wyobrażamy sobie świat, w którym nas zabrakło, patrzymy na niego oczyma wyobraźni z jakiegoś punktu widzenia – a w tym wyimaginowanym obserwatorium znajdujemy się właśnie my, chociaż zgodnie z założeniem miało nas już nie być …
Strachem i oporem przed śmiercią często kierujemy się my, ludzie. Wrodzony instynkt życia każe nam poszukiwać wyjścia z pułapki umierania i śmierci, dlatego powtarzamy gorączkowo pytanie z wiersza Edwarda Stachury Rozmowa z panią Sartoris: „Jakie znasz leki, mów?”. Ale my, chrześcijanie, znamy lek. Dla nas słowo „umarły” lub „zmarły” nie oznacza stanu, w którym osoba ludzka miałaby się znajdować dlatego, że umarła i jej nie ma: oznacza natomiast pewne ostateczne lub przedostateczne doświadczenie, a więc, paradoksalnie – moment życia. Śmierć stanowi sui generis przejście, a człowiek, który jej doznał, nadal żyje, tyle że w innej, nieznanej nam rzeczywistości, której możemy się jedynie domyślać, „po części bowiem tylko poznajemy / i […] widzimy jakby w zwierciadle, niejasno” (1Kor 13, 9-12). Śmierć nie rani więc śmiertelnie, ale na pewno głęboko: Rani tych, którzy jej podlegają, ponieważ rozrywa naturalny dla bytu ludzkiego związek duszy z ciałem. Rani też emocjonalnie i egzystencjalnie tych, którzy pozostali po tej stronie, każąc im opłakiwać „zmarłych” i „umierających”. Kto jednak jest bardziej godny łez? „Nie płaczcie nade Mną; płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi!” (Łk 23, 28) – powiedział Pan idący na Kalwarię.
Paweł Borkowski
Artykuł ukazał się w numerze 11/2007.