Media – wczoraj i dziś

2013/01/12

O tym, jak naprawdę nasze media – zwłaszcza trzy największe stacje telewizyjne, czyli TVP, „Polsat” i TVN – służą demokracji, mogliśmy się przekonać podczas ostatniej kampanii wyborczej prezydenckiej i parlamentarnej


Fot. Artur Stelmasiak

Z mediami, zwłaszcza audiowizualnymi, nikt jeszcze nie wygrał. Boją się ich wszyscy, a przede wszystkim politycy. Gdy w medialnej debacie któryś z nich nieśmiało napomknie o jakimś konkretnym nadużyciu ze strony mediów, natychmiast pada ironiczne pytanie: czy to oznacza, że wszystkiemu winne są media? W tym momencie polityk ów jest skończony. Okazuje się, że nie tylko nie rozumie mediów, ale i demokracji. Ośmielił się bowiem zakwestionować ich ontologiczną bezgrzeszność, wynikającą z faktu, że one tylko odzwierciedlają rzeczywistość i są w tym na dobra sprawę nieomylne. Manipulacja? Stronniczość? Może gdzieś na Białorusi czy w Chinach, ale nie w Polsce, gdzie wolne i niezależne media stoją na straży ładu konstytucyjnego i demokracji.

O tym, jak naprawdę nasze media – zwłaszcza trzy największe stacje telewizyjne, czyli TVP, „Polsat” i TVN – służą demokracji, mogliśmy się przekonać podczas ostatniej kampanii wyborczej prezydenckiej i parlamentarnej, a także w okresie formowania się rządu Kazimierza Marcinkiewicza i budowania dla niego zaplecza w Sejmie. Nawet co uczciwsi zwolennicy Platformy Obywatelskiej z zażenowaniem przyznawali, że brak bezstronności tych mediów przekroczył wszelkie granice przyzwoitości. Dziennikarze, których rolą jest bezstronne informowanie o poglądach i zamierzeniach wszystkich stających w szranki wyborcze partii i polityków, okazali się w zdecydowanej większości fanatykami Donalda Tuska i Platformy Obywatelskiej, a zaciekłymi wrogami braci Kaczyńskich i Prawa i Sprawiedliwości.

Wśród komentatorów usiłujących wytłumaczyć ten osobliwy sposób sprawowania dziennikarskiego posłannictwa w systemie demokratycznym pojawiły się opinie, że na całym świecie pracownicy mediów darzą większą sympatią partie i polityków liberalnych, aniżeli konserwatywnych. Jako najbardziej spektakularny przykład podaje się Stany Zjednoczone, które uchodzą za wzór i ostoję demokracji, a w których Partia Demokratyczna ma zawsze lepszą prasę niż republikanie. Cały problem przy tym sprowadzony jest do indywidualnych preferencji ideowych dziennikarzy. Nikt nie ma odwagi zapytać o preferencje właścicieli lub dysponentów tych mediów albo też z góry zakłada, że takie preferencje nie istnieją, co raczej kłóci się ze zdrowym rozsądkiem.

W tym momencie mógłby ktoś postawić pytanie: czy dziennikarz nie ma prawa do posiadania i wyrażania własnych poglądów politycznych? Oczywiście, że ma. Pod warunkiem jednak, że wygłasza je jako własne opinie. Temu służy publicystyka. Każdy publicysta nie tylko może, ale wręcz powinien być stronniczy. Wyrazistość poglądów zawsze jest w cenie, nawet jeśli są to poglądy nie najwyższej jakości intelektualnej. Nikomu też nie wolno zakazać uprawiania publicystyki, choć w przypadku niektórych autorów, takich jak na przykład Janusz Majcherek czy Piotr Gadzinowski, zakaz ten z ciężkim sercem przychodzi respektować.

Natomiast całkowicie niedopuszczalne jest, gdy dziennikarz informacyjny – a do tej kategorii zaliczają się moderatorzy telewizyjnych debat – staje się w sposób otwarty rzecznikiem jednej z opcji politycznych i tak steruje dyskusją, by w jak najlepszym świetle przedstawione zostały preferowane przez niego poglądy. Sytuacje takie rażą zwłaszcza w mediach publicznych, które w sposób szczególny powołane są do równego traktowania wszystkich użytkowników sceny politycznej, jeśli tylko są oni w stanie wylegitymować się jakimś społecznym poparciem. Ta bezstronność nie powinna być obca także prywatnym mediom komercyjnym, które muszą dbać o swą wiarygodność, jeśli chcą się w ogóle utrzymać na rynku. Po co komu telewizja, której nie można ufać.

Nie ulega wątpliwości, że rola mediów w systemie demokratycznym sprowadza się do funkcji krytycznej wobec wszelkich przejawów zła i nieprawidłowości w życiu społecznym, zwłaszcza na uprzywilejowanym jego obszarze, czyli na szczytach władzy. Tutaj usprawiedliwiona bywa nawet ich swoista nadwrażliwość. A jednak sposób, w jaki traktowany jest przez wspomniane tu stacje telewizyjne obecny rząd i jego zaplecze parlamentarne, musi budzić niesmak. Fakt porównania Jarosława Kaczyńskiego do Hitlera w czołowym programie publicystycznym „Polsatu” przeszedł prawie bez echa. Nie zareagowali nawet reprezentujący najwyższe standardy etyczne dziennikarze „Gazety Wyborczej”. Tymczasem wszyscy mają w pamięci trwającą tygodniami we wszystkich stacjach telewizyjnych histerię z powodu ujawnienia przeszłości wojennej dziadka Donalda Tuska, który – jak się potem okazało – faktycznie, choć niedobrowolnie, służył w Wehrmachcie.

Nic też dziwnego, że członkowie rządu i parlamentarzyści PiS-u znacznie lepiej czują się w studiach „Radia Maryja” i telewizji „Trwam”, aniżeli przed kamerami TVP, TVN czy „Polsatu”, czyhającymi na ich najdrobniejsze potknięcie. Nie bez znaczenia jest też fakt, że w mediach ojców redemptorystów jest znacznie więcej czasu na wypowiedź i komfort samopoczucia, że się nie jest dodatkiem do reklamy.

W PRL-u funkcjonujące wówczas środki masowego przekazu nazywane były pogardliwie „przekaziorami”. Nie trudno się domyśleć, z jakiego powodu. Czy stronniczość dzisiejszych, w pełnym tego słowa znaczeniu, masowych mediów nie jest okazją, by przypomnieć sobie takie określenia?

Zbigniew Borowik

Artykuł ukazał się w numerze 02/2006.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej