Od trzynastu lat zauważam dziwną prawidłowość. Kiedy zbliżają się wybory, Opatrzność zsyła na nas powódź. W 1997 roku spłynął rząd Cimoszewicza, w 2001 roku Buzka. Nie chcę przewidywać przyszłości, ale wydaje mi się, że data obecnej powodzi nie jest przypadkowa.
Powodzie w Polsce nie mają związku z „globalnym ociepleniem”, towarzyszą nam od stuleci. Taka liczba doświadczeń powinna nas czegoś nauczyć… Zdaje się jednak, że zgodnie z przewidywaniem Kochanowskiego nie nauczyła i nie nauczy.
Żyjemy w klimacie umiarkowanym, gdzie na nizinach, pokrywających 3 naszego terytorium spada rocznie 550-700 litrów wody na m2, na wyżynach i w górach od 700 do 1500. Oczywiście rozkład nie jest równomierny. Największe opady występują w miesiącach letnich. W lipcu może spaść nawet do 30% rocznej sumy. Jaka z tego nauka?
Nie będę się zagłębiał w otchłań dziejów, lecz skupię się na ostatnich 110 latach. W 1903 roku na Dolnym Śląsku miała miejsce olbrzymia powódź, która zalała Wrocław. Niemcy wybudowali w Sudetach blisko tysiąc zapór i zbiorników retencyjnych, które miały przeszkodzić przyszłym niespodziankom… Aż do 1945 roku żadna powódź nie zagroziła miastom nad Odrą. Po wojnie sytuacja się zmieniła diametralnie, gdyż 99% tam została zniszczona przez Niemców. Ocalało ledwie 13. Od 1945 roku aż do dzisiaj zbudowano 10 (słownie dziesięć) nowych zbiorników.
W 1934 roku straszliwa powódź spustoszyła Podkarpacie, m.in. zalała część Zakopanego. Do 1939 roku zbudowano na Sole i Dunajcu dwie zapory, rozpoczęto trzecią (ukończoną) w 1943 roku na Dunajcu. Stworzono kilkanaście małych zapór na dopływach Białego Dunajca, uregulowano potok Bystry w Zakopanem. Po II wojnie światowej powstało w Polsce kilkadziesiąt dużych zbiorników wodnych, przede wszystkim na Podkarpaciu i w środkowej Polsce.
Oczywiście budowa zbiorników retencyjnych sprawy nie załatwia, gdyż najczęściej jest tak, że są one wypełnione. Kiedy zaś przychodzi fala powodziowa, następuje zrzut nadmiaru wody, co powoduje zalanie okolicznych miejscowości, jak to miało miejsce w 1997 roku, kiedy zatopiono część Nysy i Lewina Brzeskiego, a w tym roku ze zbiornika włocławskiego zrzucano nadmiar wody, gdy fala kulminacyjna dochodziła do Płocka. Można wręcz zaryzykować twierdzenie, że: deszcze zaskoczyły hydrotechników.
Wezbrana rzeka wypełnia całkowicie koryto i taras zalewowy, czyli tereny najniżej położone. Te przed i za wałem. Następuje bowiem wybijanie podnoszących się wód gruntowych. W PRL-u, tak jak obecnie, pozyskiwano tereny pod budownictwo właśnie na terenach zalewowych. Uważano, że jak się wał postawi (najczęściej się go nie konserwuje, pozwalając, aby zwierzęta ryjące budowały sobie w nim nory), to sprawa będzie załatwiona. Nic bardziej błędnego. Skutkuje to tragedią wielu mieszkańców którzy zaufali władzy i nieopatrznie tam zamieszkali. Ciekaw jestem czy odpowiedni urzędnik kiedyś za to odpowie?
Większe jednak zagrożenie istnieje w górach. Tam opady zazwyczaj są większe niż na nizinach, a rozmiękłe zbocza grożą osunięciami. Domy, które nie mają mocnych fundamentów, mogą się zawalić w każdej chwili. Rozwiązaniem jest zalesianie zboczy, które wzmacniania grunt.
Pobieżne wiadomości tu zamieszczone nie wynikają z przestudiowania ton specjalistycznych książek, lecz są wiedzą wyniesioną w ogromnej części ze szkoły średniej, popartą obserwacjami bieżącymi. Są kraje o opadach znacznie wyższych niż Polska, a jednak umiejące sobie poradzić z zagrożeniami. Może to wynika z większych doświadczeń albo z roztropności. W Japonii 4/5 powierzchni kraju stanowią góry, a suma opadów rocznych przekracza 2000 mm. Dlaczego więc nie ma tam tak katastrofalnych powodzi jak w Polsce? Może dlatego że każda rzeka górska przed ujściem zamknięta jest zaporą, która w czasie wezbrań zatrzymuje wodę i pozwala na taki odpływ, jaka jest przepustowość jazu, a hydrotechnicy na bieżąco oglądają prognozy pogody? Może dlatego że tereny zalewowe ograniczone są wałami dopiero na granicy wyższego poziomu, dodatkowo obudowane kamieniami, a w miastach wysokimi żelbetowymi ekranami? Może dlatego że osadnictwo na terenach zalewowych, mimo skąpych terenów nizinnych, jest zabronione? Może dlatego że zbocza górskie porośnięte są lasami? A może po prostu dlatego że decydenci nie lekceważą bezpieczeństwa ludności na rzecz zyskania chwilowej popularności medialnej czy politycznej?
Felietony mają tytuł „Czekając na koniec świata”. Czyżby koniec świata miał nastąpić nie z wyroku boskiego, a w wyniku ludzkiej niefrasobliwości? Jeśli tak, to postuluję, aby przynajmniej w Polsce odwlec go trochę, choćby przez niestosowanie się do przesłania Jana Kochanowskiego.
Radosław Kieryłowicz
Artykuł ukazał się w numerze 6-7/2010.