Na arenie krajowej i międzynarodowej, a także w ramach samej wspólnoty Kościoła, nieciekawie się dzieje – straszą nas wojną, zapaścią systemu edukacji, zepchnięciem katolików do grupy obywateli gorszego sortu, unicestwieniem krajowego rolnictwa, pełnej cyfrowej inwigilacji, a ja piszę „nie bój się”… Jednak podtrzymuję – nie bój się, nie zamartwiaj się. To nie znaczy: bądź nieświadoma, uciekaj od rzeczywistości, wszystko na pewno będzie dobrze. Pamiętaj jednak, że – tu cytuję J.R.R. Tolkiena – „Strach bardzo przeszkadza w myśleniu”. A w czasach trudnych nie można sobie pozwolić na luksus niemyślenia.
Jak pracować?
Zacznę od dylematów zawodowych. Zagrożenie jest realne, co pokazuje choćby kwestia pigułki „dzień po”. Są apteki, w których już zapowiedziano, że farmaceuci odmawiający jej sprzedaży będą zwalniani. I dzieje się to w czasach, kiedy na rynku brakuje ludzi wykonujących ten zawód. Są szpitale, w których od dawna przymusza się lekarzy do dokonywania zabiegów aborcji, nawet jeżeli z różnych powodów są temu przeciwni. Ci, którzy się poddają – bo staż, bo kariera, bo kredyt – trafiają potem na psychoterapię, no bo jak długo możesz dać się łamać bez konsekwencji? Są dziennikarze, którzy nie znajdą zatrudnienia w żadnych innych mediach poza katolickimi, a tych przecież jest ograniczona pula. Dodajmy do tego wykładowców, którzy tracą pracę za niewłaściwe poglądy. Przedsiębiorców, których będzie się karać za odmowę świadczenia usług różnym osobom i organizacjom, z którymi nie chcielibyśmy jako katolicy współpracować (to już było, vide sprawa drukarza z Łodzi z 2015 i jego 5-letniej batalii sądowej).
Jak w takim układzie pracować nie łamiąc wyznawanych wartości? Rod Dreher w „Opcji Benedykta” podpowiada pewne rozwiązanie. Uczyć się i kształcić dzieci w zakresie umiejętności, na które zawsze będzie popyt, a których wykonywanie nie jest obarczone moralnym dylematem. Zgodzić się na porzucenie swoich społecznych ambicji. Usunąć się z wielkich miast. Dodam jeszcze – wzorem pierwszych chrześcijan traktować swoją pracę jak modlitwę i być w niej tak dobrym i rzetelnym, żeby nas chciano zatrudniać. Brzmi jak nie lada wyzwanie, prawda? Ale to nie jest niemożliwe.
Dla przykładu autentyczna historia, a nawet dwie. Było sobie małżeństwo. Ona – zajmująca się domem i kilkorgiem dzieci. On – menedżer pracujący w korporacji, a korporacja z każdym rokiem coraz bardziej śrubująca wymagania, angażująca czas, włącznie z weekendami, zmuszająca do kontrowersyjnych działań, aby osiągnąć wymagany wynik. Zachodzili w głowę, jak się wyrwać z tej matni. Mąż przeanalizował, jaki typ rzemiosła sprawiał by mu przyjemność, jakim talentem dysponuje. Efekt: utrzymuje swoją rodzinę ze stolarki.
Historia druga przebiła się do mediów: to ta o dr Katarzynie Jachimowicz – polskiej lekarce pracującej w Norwegii, którą zwolniono z pracy za powołanie się na klauzulę sumienia i odmowę zakładania pacjentkom wkładek domacicznych. Lekarka wygrała sprawę w sądzie, ale, co więcej, przekwalifikowała się z lekarza rodzinnego na psychiatrę. Czy to łatwe rozwiązania? Odpowiednie dla każdego? Gwarant sukcesu? Nie. Ale trudne czasy wymagają nieszablonowego myślenia i działań, do których bez konieczności byśmy się nie posunęli. Odwagi, rozwagi, konkretnych umiejętności, ale i wzajemnej pomocy.
Nie bójmy się sobie pomagać
Temat budowania bezpiecznych, wspierających społeczności jest teraz na topie. Ich tworzenie dopiero się zaczyna. Będziemy na naszych łamach szerzej o nich pisać. Jednak już teraz wspomnę o różnych możliwościach udzielania sobie wsparcia. Media społecznościowe, chociaż zinfiltrowane, wciąż pozwalają na tworzenie grup samopomocowych, także katolikom. Są takie poświęcone szukaniu pracy, umożliwiające reklamę swojej działalności, zrzeszające katolickich przedsiębiorców. Są grupy, które łączą kobiety katoliczki, wierzące matki z konkretnych miast, pomagają się poznać młodym ludziom. Warto ich szukać, korzystać z ich pomocy i – to ważne – udzielać pomocy ludziom ze swojego środowiska, korzystać z ich usług, wzajemnie się polecać.
Są też konkretne organizacje i stowarzyszenia, na których wsparcie możemy liczyć. Wspomniana wyżej dr Jachimowicz uzyskała pomoc od Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Lekarzy w Norwegii. W naszym kraju też działają podobne organizacje. Warto je znać. A może pokusić się o założenie takiej, jakiej brakuje?
Tu dodatkowa informacja: nasze lajki i udostępnienia na socialach są brane pod uwagę przez tych, którzy je liczą. Nas nie jest wcale tak mało. Nie bójcie się i w ten sposób wspierać wartościowych, czy słusznych inicjatyw.
Co z dziećmi?
Nie ma wątpliwości, że nasze dzieci są zagrożone ideologizacją. Nie żyjemy w alternatywnej rzeczywistości, tylko w świecie. Chrześcijanie zawsze żyli w świecie, byli jego solą. Jak każda z nas wie, sól w potrawie jest tą odrobiną, która nadaje jej smaku. Jak go nie utracić? W obliczu postępujących (i to od lat 90-tych) zmian w edukacji, ich przyspieszenia oraz mając w pamięci, że kształcenie nie kończy się na podstawówce czy liceum, trzeba przyjąć dłuższą perspektywę czasową. Tutaj nawet edukacja domowa nie rozwiąże wszystkich problemów, nie zapominajmy też, że tylko część uczniów jest nią objęta (i że, być może, nie zawsze będzie możliwa). Nasze dzieci muszą się przygotować do życia zawodowego. I tu patrz wyżej – trzeba mieć jakieś pomysły. Może pożegnać się z pewnymi ambicjami, spojrzeć szerzej? Patrzeć bez lęku na różne możliwości? Nie warto zachęcać dziecka do studiowania czegokolwiek, byle by zdobyło tytuł licencjata czy magistra. Człowiek bez konkretnych umiejętności ma trudności z utrzymaniem się i niezależnością.
A co z wiarą? Jasno widać, że wielu młodych ludzi odchodzi z Kościoła. Poddani wpływowi rówieśników i przekazowi medialnemu, zaczynają kwestionować dziedzictwo, które otrzymali w domu. A rodzice są wówczas często bezradni. Podstawą jest świadectwo autentycznego życia wiarą, którego dzieci powinny być świadkami. Nie chodzi o tradycję, chodzi o relację, bliskość z Bogiem. Musimy ją budować i dawać jej przykład. Modlitwa jak złota nić powinna przeplatać tkaninę naszego życia. Nigdy nie jest za późno, żeby zacząć. Drugim filarem jest wiedza. Pamiętam, jak lata temu byłam bezradna wobec pytań niewierzącej koleżanki, właśnie z racji na brak wiedzy. Zaczęłam ją uzupełniać trochę na chybił-trafił, żeby móc rozmawiać, dać odpowiedzi, bo taka w stylu „bo u nas tak jest” jest śmiechu warta. Uczę się do dziś. Czytam, słucham, oglądam, myślę. To zadanie dla każdego z nas, szczególnie jeśli jesteśmy rodzicami. Wiedza daje też możliwość wychwycenia fałszu w pozornie poprawnej narracji i pozbawia nas naiwnego spojrzenia na rzeczywistość, w tym własną wiarę. Bo katolicyzm to jest coś! Coś pięknego! Z praktycznych narzędzi polecam książkę „Powrót. Co robić, gdy dzieci odchodzą z Kościoła” Brandona Vogta.
***
Nie sposób w krótkim tekście poruszyć, a co dopiero zanalizować, wszystkich aspektów tematu, ale ufam, że da on impuls do poszukiwań i przemyśleń, a może nawet pewne konkretne podpowiedzi. Trudne czasy są wymagające, ale dla nas stanowią szansę na rozwój wiary, prawdziwe życie nią oraz dawanie świadectwa. Jak powiedział kiedyś nasz redakcyjny kolega „zawsze są trudne czasy”. Nawet te, które są pozornie łatwe, syte, bezpieczne, ale usypiają wiarę, mogą być groźną pułapką dla życia duchowego. Nie ma co poddawać się lękowi, bo on rodzi poczucie słabości i bezradności. A nie jesteśmy bezradni. My katolicy wiemy, że nie jesteśmy zdani sami na siebie. I wiemy też, że tutaj to nie nasze miejsce docelowe. A że rzeczywistość wymaga pogłębionej refleksji, pomysłowości i walki? Zakończę myślą Hudsona Tylora, która niejeden raz pomagała mi zmienić optykę – „Dla mnie problemy to możliwości w roboczym ubraniu”.
/mdk