Jako katoliczki możemy zadawać sobie pytanie, czy moja praca, miejsce, w którym jestem zatrudniona, powinno być „z misją”? Czy musi to być środowisko katolickie, żebym mogła żyć po katolicku? A może zamiast pracy „z wartościami” postaramy się uczynić naszą pracę wartościową?
Od razu zaznaczę, że nie będę mówiła na swoim przykładzie, bo sama ze względu ukończenia takiej, a nie innej, uczelni obracam się jeszcze od czasów studenckich w katolickim środowisku pracy. Słyszałam też nie raz od znajomych pracujących w „zwykłych” miejscach pracy, że mi zazdroszczą „pracy z misją”. Bo niby łatwiej jest żyć po katolicku w otoczeniu, w którym nie muszę martwić się o to, że ktoś będzie mi narzucał działanie wbrew mojemu sumieniu i gdzie wszyscy mają takie same poglądy. To na pewno jest plus, szczególnie w świecie mediów, ale taka praca ma również swoje minusy – jak chociażby zagrożenie życia „w bańce” światopoglądowej. Ale nie o tym teraz.
Czy pracując korporacji, w restauracji lub urzędzie nasza praca jest mniej wartościowa, bo nie jest to praca, która ewangelizuje lub w jakiś sposób przybliża innych do Chrystusa? Zdecydowanie nie! Znam wiele osób, które można podać jako przykłady, ale skupię się na jednym Kubańczyku, którego poznałam bardzo dobrze podczas mojego dwuletniego wolontariatu w tym kraju. Na potrzeby tekstu nazwijmy go Miguel.
No więc na Kubie, jak się można domyślić, sytuacja młodych ludzi, ich możliwości rozwoju oraz zarobków wyglądają diametralnie inaczej, niż w Polsce. Miguel rozpoczął studia inżynierskie na Uniwersytecie w Hawanie, ale jego mama, która wtedy samotnie wychowywała młodszego pół-brata Miguela, straciła pracę. Miguel zmuszony był rzucić studia i podjąć pracę, aby zapewnić byt mamie i bratu. Pracował jako pomoc „od wszystkiego” przy rodzinnej parafii – można więc stwierdzić, że miał zatrudnienie „z misją”, w środowisku odpowiadającym jego przekonaniom i wierze. Po pewnym czasie okazało się jednak, że parafialna pensja nie jest wystarczająca, Miguel zmienił więc pracę na branżę gastronomiczną. Zajmował się robieniem zakupów do drogiej restauracji (tak, na Kubie to może być czyjeś pełnoetatowe zajęcie). Niestety była to przez długi czas praca od poniedziałku do niedzieli, często do późnych godzin, przez co Miguel nierzadko był zmuszony rezygnować z niedzielnej Eucharystii.
Można by pomyśleć, pomijając zupełnie uzasadnione względy ekonomiczne, że nastąpiła zmiana na gorsze. Ale cały sęk tkwił w tym, jak Miguel będzie przeżywał swoją codzienność i czy swoją postawą uczyni tę pracę wartościową, mimo tego, że nie była to praca „z wartościami”. Miguel jest osobą raczej małomówną i dyskretną (bardzo nietypowo jak na Kubańczyka), jednak kierowca, z którym jeździł w poszukiwaniu produktów, sam zaczął wypytywać o medalik na szyi, co przerodziło się w wiele głębokich rozmów o sensie życia i o wierze. Ten mężczyzna wrócił do modlitwy i rozpoczął na nowo relację z Bogiem.
Pytanie brzmi więc, nie gdzie pracujemy i czy jest to praca „z wartościami” lub „misją”, ale jak wykonujemy tę pracę, którą mamy. Są oczywiście przypadki ekstremalne, w których pracownik jest ze względów moralnych zmuszony opuścić miejsce zatrudnienia. Jednak jeżeli to, co robimy, nie jest złe z moralnego punktu widzenia, to ważne, żeby do tej pracy podchodzić z miłością i wdzięcznością, że ją mamy. No i żeby prawdziwie żyć wiarą, Duch Święty zrobi resztę J.
I mówię to wszystko przede wszystkim do siebie.
/ab