Jak co roku, i tym razem wybieramy się w tę niezwykłą podróż na Golgotę, do Krzyża Twego, Panie. Droga nie jest długa – to tylko czterdzieści kroków wielkopostnych – ale trudna. Zwyczajnie chadzamy innymi ścieżkami. Łatwiejszymi. Teraz chcemy przejść drogą trudną. Wymagającą. Nie chcemy przylepić się do obłej łatwizny, życiowych ześlizgów i miałkiej mody. Właśnie dziś chcemy czegoś więcej.
Nasza podróż zaczyna się w Środę Popielcową. Wtedy to przemawiasz do nas przez najprostszy i jednocześnie najbardziej wymowny znak spopielałego prochu. Rozsypałeś go nad naszymi głowami. Nad naszymi mądrymi głowami, nad naszymi ambicjami, filozofiami, modami i naszą jakby niewinną, ale codzienną pychą. Sypnąłeś nim nad tym, co na co dzień wypełnia nas trochę powierzchownym blichtrem, co może urokliwie błyszczy i urzeka, ale tak naprawdę nie sprawia niczego dobrego i rozwiązuje niewiele problemów. Sypnąłeś prochem nad estetyką, którą proponuje nam współczesność: na scenie wszystko wygląda świetnie – zgodnie z wymogami spektaklu jest prawdziwy show. Ale tak naprawdę nie jest dobrze. Ciągle coś nam dolega i czegoś brakuje. Zaproponowałeś nam czterdziestodniowe odejście od sztucznej estetyki wielkiego życiowego show i powrót do rzeczywistego świata, którym żyjemy na co dzień, który jest naszym niepowtarzalnym życiem. Więc przyjęliśmy ten proch jak zadatek tego, co chcesz przed nami dopiero odkryć, a nie jak natręta, którego zwykle szybko się pozbywamy.
Walką z pokusą
Pierwszej niedzieli Wielkiego Postu mówisz nam, że potrzeba naprawiania swojego życia jest ciągle aktualna, ponieważ nieustannie jesteśmy kuszeni. Kuszenie jest stare jak świat – pojawiło się już w życiu pierwszych rodziców. W swojej długiej historii wypracowało różne wyrafinowane metody, dziś również je doskonali. Nigdy nie popadło w rutynę. Nie ustaje. Nikt nie jest od niego wolny. Nawet Ty. Kuszenie jest groźne, ponieważ jest perfidne: obiecuje złote góry, a tak naprawdę wyprowadza człowieka na manowce i tam pozostawia go samemu sobie. Skuszony człowiek nie ma nawet gdzie złożyć reklamacji ani zażalenia: winien jest sam sobie, choć pokusa przyszła z zewnątrz. Pokusa jest perfidna, ponieważ zło przedstawia jako nieodparcie atrakcyjny towar lub jako niezwykle pożądane dobro. W wersji pokusy zło i dobro występują w jednakowych trykotach. Pokusa sprawia nam podwójną trudność: w odróżnieniu dobra od zła i oparciu się złu. Pokusy nie można lekceważyć ani bagatelizować, jak to się często zdarza, bo potrafi skutecznie zepsuć każde, nawet najpiękniejsze życie. Pokusie można się przeciwstawić tylko w jedyny sposób: nie iść z nią nawet na najmniejszy kompromis; każde, nawet częściowe ustępstwo jest jak wkraczanie na grzęzawisko – prędzej czy później wciągnie. Bezkompromisowości wobec pokus uczyłeś nas, Panie, w pierwszą niedzielę Wielkiego Przybliżania się ku Tobie: Tobie dam potęgę i wspaniałość tego wszystkiego, bo mnie są poddane i mogę je odstąpić, komu chcę. Jeśli więc upadniesz i oddasz mi pokłon, wszystko będzie Twoje (por. Mt 4, 9). Lecz Ty mu odrzekłeś, że napisane jest: Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz (Mt 4, 10).
W drugą niedzielę Wielkiego Przybliżania się ku Tobie pokazujesz nam coś niezwykłego na górze Tabor. Cudowne Przemienienie. Nigdy tak nie wyglądałeś. To był wygląd nieziemski, wygląd kogoś, kto przebywa w chwale nieba. Piotrowi, Janowi i Jakubowi, którzy byli z Tobą, opadły łuski z oczu: oto zaczęli widzieć coś, czego oko ludzkie nie widziało i słyszeć, czego ucho ludzkie nie słyszało. Zobaczyli coś, czego nikt przed nimi ani po nich tu, na ziemi, nie widział: chwałę zmartwychwstania. To, czym zmartwychwstanie jest naprawdę. Zobaczyli na własne oczy. Przekonali się namacalnie. Stało się dla nich również oczywiste, że Jezus z Nazaretu, którego poznali nad Jeziorem Tyberiadzkim i dla którego zmienili całe swoje dotychczasowe życie, jest naprawdę Synem Bożym. Całe to zrozumienie przebiegło im przez głowy w jednej chwili, którą trwała uszczęśliwiająca wizja na górze. Pewnie wtedy pomyśleli o tym, o czym pomyślałby każdy z nas, gdyby znalazł się w takiej sytuacji: jak wiele rzeczy marnych uważali za godne największych poświęceń, jak bardzo ich pragnęli i do nich dążyli. Teraz, w porównaniu z tym, co ujrzeli: przemienioną materią i chwałą zmartwychwstania, tamte rzeczy wyblakły jak paragony z supermarketu. Zajęły właściwe im miejsce w porządku stworzonym przez Twojego Ojca: nie w centrum uwagi, ale na peryferiach. Chwała, którą Twój Ojciec przygotował dla człowieka, tak ich zachwyciła, jak nic dotąd na świecie. Chcieli tam pozostać na całe życie, aby być bliżej, ale… trzeba było wracać. Schodzili z góry z przemienionymi sercami – nieśli w nich pragnienie bycia blisko Ciebie tu, na ziemi, i w przyszłej chwale zmartwychwstania. Inaczej też patrzyli na pokusy tego świata.
Pokazujesz nam Panie, na samym początku Wielkiego Postu dwa rodzaje pokus: pokusy tego świata i zawierzenia sobie oraz pokusy nieba i zawierzenia Tobie. Może w tym właśnie tkwi ważny problem naszego życia – wyboru, opowiedzenia się: czego naprawdę pragniemy i do czego dążymy? Jakim pokusom ulegamy: czy wspaniałościom leżącym u podnóża Góry Przemienienia – pokusom tego świata, czy tym, które można zobaczyć dopiero ze szczytu Góry Przemienienia – chwale, którą Bóg przygotował człowiekowi i słowom, które tam właśnie padły: To jest Syn mój, Wybrany, Jego słuchajcie! (Łk 9, 35).
Studnia z wodą życia
W trzecią niedzielę Wielkiego Przybliżania się ku Tobie mówisz nam o dziwnym spotkaniu przy studni i rozmowie o szczególnej wodzie dającej życie wieczne. Woda jest bardzo prostą substancją, a mimo to tak ważną dla życia człowieka, właściwie nieodzowną. Wszyscy o tym wiedzą i dlatego staramy się mieć wodę zawsze pod ręką.
Samarytanka przy studni na początku nie rozumiała, o co Ci chodzi. Zacząłeś jej tłumaczyć: codziennie przychodzisz do tej studni i pijesz z niej wodę. Codziennie też budzi się w tobie nowe pragnienie i tak w nieskończoność, bo tego pragnienia nigdy nie zdołasz zaspokoić. Natomiast jest w tobie jeszcze inne pragnienie: pragnienie życia wiecznego, które Ja mogę zaspokoić. Chcesz wody życia? – zapytałeś. – Wypijesz tylko raz i nigdy nie będziesz pragnąć. A ona, nie rozumiejąc wszystkiego do końca, odpowiedziała: Daj mi tej wody! A Ty: Ja jestem wodą życia. Każdy, kto we Mnie wierzy, nigdy więcej pragnąć nie będzie (por. J 6, 35). To ja zaspakajam to drugie wielkie pragnienie człowieka. Tylko ja. Ludzie wprawdzie starają się sami je zaspakajać. Robią to na różne sposoby i przy pomocy różnych „gadżetów” i kiedy wydaje się im, że już je zaspokoili, następnego dnia rano budzą się z tym samym pragnieniem wołającym o zaspokojenie.
Człowiek ma pragnienia nie tylko fizyczne, chociaż one najgłośniej krzyczą o zaspokojenie. Ma również potrzeby duchowe, wśród których największe to pragnienie Boga. I jak inne można zaspakajać na różne sposoby i przy pomocy różnych środków, tak to największe możesz zaspokoić tylko Ty. Tylko Ty jesteś źródłem wody życia. Tylko Ty jesteś prawdziwą studnią, przy której warto rozłożyć obóz, rozbić namiot, postawić swoje domostwo. Pytasz: przy jakich studniach postawiliście wasze domostwa? Przy jakich studniach zamieszkaliście? Z jakich źródeł czerpiecie wodę? I: Jaka to jest woda? Czy taka, która tylko pobudza dalsze pragnienia, czy taka, która je naprawdę zaspakaja?
W czwartą niedzielę Wielkiego Przybliżania się do Ciebie mówisz nam o winie i karze. Właściwie o tym, czy wszystko, co dzieje się w naszym życiu, jest bezpośrednim skutkiem dobrego lub złego postępowania. Innymi słowy: czy wszystko, co pojawia się w naszym życiu, jest nagrodą lub karą od Ciebie.
A pojawiają się różne sprawy. Najpierw te pomyślne: jedni mają szczęście. Niemal we wszystkim. Dobrze układa im się w życiu, to znaczy po własnej myśli: dobry współmałżonek, grzeczne i zdolne dzieci, satysfakcjonująca i popłatna praca, grono wpływowych przyjaciół, niezła sytuacja materialna, brak nałogów i to, co często uważa się za najważniejsze: szlachetne zdrowie. No i się żyje. Spokojnie i w miarę beztrosko. Tak jakby się odbierało zasłużoną nagrodę albo odcinało kupony od losów na wygranej loterii.
Ale bywa zupełnie odwrotnie i co tu dużo mówić – ta wersja życia jest zdecydowanie częstsza: nie jest dobrze. Współmałżonek nie do życia: nie ma dnia bez kłótni, poniżania, obelg. Dzieci żyją gdzieś obok, w innym świecie, w którym nie ma miejsca dla rodziców. Brak pracy, praca „na czarno”, emigracja zarobkowa, zakład pracy w likwidacji. Ciągły brak pieniędzy, oszczędzanie na wszystkim. Marzenia o wygraniu w Lotto. Brak przyjaciół, a tylko znajomi, którzy, gdy się zdarzy nieszczęście, siadają w pierwszym rzędzie na widowni. Jakby jeszcze tego było mało – pijaństwo jako jedyne rozwiązanie problemów. A na koniec to, co napawa lękiem: choroba, niepełnosprawność, kalectwo. I ciągłe, cisnące się na usta, pełne bólu pytanie: dlaczego ja? Dlaczego właśnie ja? Za co, za jakie grzechy? Kto zawinił?
Sens życia
Pytali Cię o chłopca niewidomego od urodzenia. Kto zawinił? On sam czy może jego rodzice? A może ktoś zupełnie inny? Czyja wina spowodowała, że dotknęła go kara w postaci nieszczęścia ślepoty? Twoi Apostołowie wszystko, co się przydarza człowiekowi, traktowali jako karę lub nagrodę. Ale tak nie jest. Odpowiedziałeś im: Ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego, ale (stało się tak), aby się na nim objawiły sprawy Boże (J 9, 3). To, że chłopiec jest niewidomy, nie jest żadną karą. Jego ułomność ma inny sens. W tym konkretnym przypadku dzięki nieszczęściu jednego człowieka inni mają zobaczyć miłosierdzie Boże: Twoją uzdrawiającą moc, która wybawia ze ślepoty fizycznej i duchowej. Sens nieszczęścia, którym był dotknięty ten młody człowiek, jest następujący: abyśmy dzięki ślepocie jednego sami, mimo że dobrze widzący, zobaczyli więcej.
I tak jest z każdym życiem: nigdy nie jest ono karą ani nagrodą. Gdy nam się, po ludzku sądząc, nie układa, nie jest to Twój odwet na nas. Gdy zaś powodzi nam się nieźle, nie jest to żadna spływająca z wysoka nagroda – bo i za co? Każdy z nas będzie karany lub nagradzany dopiero po Twoim osądzie. Ale jedno jest pewne: każde życie, niezależnie od tego, czy jest udane, czy nie, ma sens. Ma głęboki, nieraz wyjątkowy sens.
Trudno byłoby wyliczyć wszystkie sensy naszego życia. Jest ich bardzo wiele, są bardzo konkretne, nieraz wręcz osobiste. Dziś mówisz nam, że zawsze sensem naszego życia jest, aby się w nim objawiły sprawy Boże. Abyś Ty powiedział przez nie coś szczególnie ważnego. Abyśmy dzięki temu widzieli dalej, rozumieli lepiej, mieli więcej cierpliwości, wyrozumiałości. Abyśmy żyli mocniejszą nadzieją, abyśmy ciągle wzmacniali naszą wiarę, a nade wszystko umieli coraz lepiej i konsekwentniej kochać tych, których stawiasz nam na drodze. Uczysz nas również wtedy, gdy staramy się odkryć sens naszego życia, czy to w biedzie, czy w dostatku. To jest bardzo ważna i cenna nauka. Nauka życiowa. Szczęśliwi, którzy próbują ją zrozumieć. Zrozumieć, że nas kochasz i nawet wtedy, gdy dopuszczasz trudne doświadczenia, pragniesz jedynie naszego dobra.
W ostatnią niedzielę przed Niedzielą Palmową, przed Wielkimi Wydarzeniami Wielkanocnymi, stawiasz przed nami temat ważny, choć bardzo trudny: temat śmierci. Zwykle myślimy o śmierci w atmosferze smutku, dramatu, a nawet rozpaczy. Każdy z nas przeżył takie doświadczenie. Po ludzku sądząc, jest jak najbardziej naturalne i zrozumiałe, że brakuje nam bliskich, którzy odeszli. Odczuwamy pustkę. Jesteśmy przekonani, że tych, którzy odeszli, spotkało niewyobrażalne nieszczęście, które polega na opuszczeniu ziemskiego padołu. Zdaje się nam, że nasi najbliżsi bardzo żałują, że opuścili nas i ten świat, nasze miłości, czułości, ale też nasze zdrady, niewierności, kłamstwa, oczerniania i plotki. Tego ostatniego najbardziej żałują. To niesprawiedliwe, że nie możemy ich nadal kochać, a kiedy przyjdzie nam na to ochota – znieważać. Myślimy, że zupełne szczęście człowieka to zlepek kilku miłych słów, przyjemnych chwil, kilku osiągnięć i sukcesów doznanych w życiu ziemskim i to wszystko. Jeżeli tego zaczyna brakować naszym bliskim, zaczynamy ich opłakiwać, ale tak naprawdę płaczemy nad sobą, bo to nam brakuje naszych bliskich.
Tak właśnie nam to pokazałeś. Umarł Łazarz. Jego siostry Marta i Maria nie mogą się z tym pogodzić. Opłakują go. Marta mówi do Ciebie, że gdybyś był tu, w Betanii, na pewno nie dopuściłbyś do śmierci jej brata. I dokonałeś cudu wskrzeszenia, zawołałeś donośnym głosem: Łazarzu, wyjdź na zewnątrz! I wyszedł zmarły… (J 11,43-44). Płacz sióstr i żałobników zmienił się w radość. Tylko czy również Łazarz był szczęśliwy?
Przeczytałem: „Łazarz wrócił. I od tej chwili zniknął z kart Ewangelii, która nie zanotowała nawet jego podziękowania Jezusowi za wskrzeszenie. Dalej pojawiać się będą na kartach Ewangelii faryzeusze, uczniowie, Jezus, Magdalena – a o Łazarzu ani słowa. Nie będzie go ani pod krzyżem, ani też w Dziejach Apostolskich, choć przecież i on był ważnym świadkiem Jezusa. Istnieje stara [apokryficzna], legenda, że dziwny człowiek o milczących ustach odszedł na pustynię, gdyż świat wydał mu się spopielały, a własny dom, który kochał – obcy i pusty. Ale kiedyś wróciła po Łazarza śmierć i umarł po raz drugi. I nikt już po raz wtóry nie śmiał prosić o wskrzeszenie. To tylko legenda, ale nie pozbawiona sensu. Wskrzeszenie Łazarza nie było zmartwychwstaniem, które Jezus obiecał wszystkim, którzy w niego wierzą. Było tylko powrotem poprzez proch ziemi do miejsca, w którym już kiedyś był: w zwykły ludzki los”.
Ale było to też czymś więcej: dzięki temu niezwykłemu wydarzeniu wskrzeszenia Łazarza lepiej rozumiemy Twoje słowa: Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki (J, 11, 25-26). To wydarzenie wskrzeszenia Łazarza mówi, że Jesteś mocen wskrzesić człowieka w każdej chwili. A jeżeli możesz wskrzesić i zwrócić mu dawne życie ziemskie, to możesz też go zbawić, tzn. dać nowe życie. Życie zmartwychwstałe. Nie to dotychczasowe, ale całkiem nowe i inne. Przemienione w Jego obecności, tak jak w dniu Przemienienia na górze Tabor. Ku temu zmartwychwstaniu (nie wskrzeszeniu) zmierza życie każdego z nas.
Nie płaczmy zatem nad tymi, których zbawiasz. Płaczmy raczej nad sobą, póki czas, stosownie do pouczenia, jakie dałeś niewiastom na drodze krzyżowej: nie płaczcie nade Mną, płaczcie raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi (Łk 23, 28).
W końcu Niedziela Palmowa. Triumfalny wjazd, pełen świateł i pobrzękadeł. Gałązki oliwne, feerie i nadęte fajerwerki. Blichtr. Ludzki podziw i chwalba pokazują dziś swoją ulotność i przemijalność wedle rytmów naszych upodobań i, co gorsza, koniunktur.
I nagle, na obrzeżach naszego podziwu wylęga się pogarda. Przemożna i wszechwładna. Nienasycona. Dopadająca. Droga Twojego triumfu przeistacza się w drogę krzyżową. Nonsens? Nie! Jeszcze kilka chwil, kilka kroków ku istocie triumfu…
Czekamy na triumf Twojej miłości w nas. Miłości, która nie jest tylko cząstkowa czy uwarunkowana, ale miłości do końca. Tak jak Ty umiłowawszy swoich, do końca ich umiłowałeś.
Ks. Marek Żejmo