Gdyby ktoś zapytał mnie o najtrudniejszy sprawdzian, do jakiego podchodziłam w życiu, to odpowiedziałabym, że były takie trzy: wolontariat misyjny w Albanii, na Filipinach i w Gruzji. Nie dało się ściągać, liczyło się indywidualne przygotowanie, Nauczyciel był wymagający, a i tak nie wiem, jak się spisałam. Czy mój bliźni z końca świata poznał, że Bóg jest Miłością?
Wolontariusz misyjny wyjeżdża na krótki czas na placówkę misyjną (od kilku tygodni do kilku miesięcy) i w tym czasie stara się zrozumieć miejsca i ludzi, do których został posłany. Ostatecznie jednak niemożliwe jest poznać dokładnie ten świat, często odległy kulturowo, odległy na mapie. Nie można go zrozumieć, bo brakuje czasu i możliwości, ale można go kochać i wtedy misja przyniesie owoce. Moja nieznajomość języka gruzińskiego i rosyjskiego w trakcie pracy z niepełnosprawnymi w Gruzji skutecznie uniemożliwiła mi rozmowy z podopiecznymi i pracownikami na inne tematy niż przywitanie się, zapytanie o samopoczucie i podziękowanie. Nie mogłam z nimi rozmawiać, ale mogłam ich kochać. Było ciężko, nie zawsze się udawało, ale tak naprawdę tylko o to chodziło.
Przygotowanie się do wyjazdu na wolontariat misyjny jest bardzo ważne. Będzie ono lepsze, jeśli mamy możliwość spotkania się z wolontariuszami, którzy posługiwali w danym miejscu przed nami i dowiedzieć się od nich o potrzebach placówki. Takie przygotowanie będzie na pewno krokiem naprzód, ale nie będzie idealne, bo cechą wyjazdów misyjnych jest to, że zaskakują. Może zaskoczyć nas życie w slumsach. Może zaskoczyć nas ryż na śniadanie, obiad i kolację. Może zaskoczyć choroba, gdy wolontariusz jadący służyć sam musi przyjmować opiekę od innych. Może zaskoczyć tajfun, który zbliża się do Filipin i zamiast prowadzić zajęcia trzeba długi czas czekać, aż szkoły znowu będą otwarte, a zagrożenie minie. W tym kraju zaskoczyli mnie także ludzie, ubodzy, szukający Boga, bardzo otwarci i życzliwi. Zaskakuje nas Bóg. Na wyjeździe może zaskoczyć również śmierć…
Śp. Helenka Kmieć żyła pięknie. Zginęła po 2 tygodniach od przyjazdu na placówkę misyjną w Boliwii, gdzie miała przez pół roku pracować jako wolontariuszka misyjna. Zginęła w dzień przed rozpoczęciem zajęć z dziećmi, a więc jadąc opiekować się najmłodszymi potrzebującymi, nawet nie zdążyła się z nimi pobawić, porozmawiać. Jednak jej misja nie była przegrana, a jej życie ciągle nas inspiruje. Nie musiała mówić o Bogu, bo nawet nie zdążyła dzieciom o Nim opowiedzieć, Helenka Nim żyła. Bo piękne życie może rozpoznać każdy i nieważny jest język, w jakim się komunikujemy, zmysły, jakimi odbieramy świat, dobro i tak dociera do samego serca.
Praca z niepełnosprawnymi uczy nas właśnie takiego innego sposobu patrzenia na bycie z drugim człowiekiem. Jest to moment weryfikacji naszych motywów, wartości, miłości. Miesięczny wolontariat misyjny, jaki odbyłam w Centrum Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, prowadzonym przez ojców kamilianów w Gruzji, w Tbilisi, był dla mnie właśnie takim sprawdzianem. Nie wiem, czy go zdałam. Będę go chyba poprawiać całe życie, a ocenę końcową poznam dopiero, gdy spotkam się z Nauczycielem w niebie, „twarzą w twarz”, nie jak „w zwierciadle”.
Jest poniedziałek, godzina 8:00 rano, październikowy ulewny i upalny dzień na Filipinach, idziemy razem z Patrycją przez zabłocone, pełne śmieci ulice slumsów Payatas, w Manili. Filipińczycy patrzą na nas z ciekawością, jedni trochę podejrzliwie, inni otwarcie i radośnie witają się z nami. Szybko przecieram łydki chusteczką, żeby nogi nie były tak brudne od błota. Filipińczycy nie lubią jak ktoś jest nieumyty. Niestety najwyraźniej nie umiem chodzić w japonkach, skoro nieustannie podczas deszczu mam zabłocone nogi, a Filipińczycy są zawsze czyści, kiedy pada deszcz i drogi są pełne błota. Ostatnie chwile przed zajęciami modlę się, żeby dzieci były grzeczne, żebym się nie denerwowała na nie i jeśli zajęcia nie będą się udawały, żebym się nie złościła. I tak ze zmęczonym uśmiechem zaczynamy „zbierać” dzieci z domów na pierwsze zajęcia. Najpierw idziemy po 9-letnią Erikę, która lubi rozrabiać i zwracać na siebie uwagę. W małym domku z blachy mieszka razem z mamą, tatą, siostrą, młodszą siostrzyczką, babcią. Wszyscy śpią w jednym pokoju, na podłodze. Naprzeciwko nich mieszka mały Jay z bratem. Ich mama zaprasza nas do wnętrza domu i pokazuje zdjęcia z poprzednią wolontariuszką, która uczyła ich synków rok temu. Między ich domami są poustawiane klatki z kogutami. Pewnie ich ojcowie wykorzystują je do walk kogutów.
Idziemy teraz po małą Iglot. Mieszka w jednopokojowym domku. Dzisiaj znowu mamy trudności z zaproszeniem jej na zajęcia, bo ucieka, chowa się, jakby się czegoś bała. Iglot ma 8 lat, ale tylko kilka razy słyszałam, jak mówiła, jest bardzo cicha. Zbliżamy się do następnego domu, Kyla biega po ulicy bez butów, z posklejanymi włosami, przychodzi jej siostra, Ella i bierze siostrzyczkę za rękę. Taką grupą idziemy na chodnik pod domem, gdzie rozkładamy podkładki, rozdajemy kolorowanki i zaczynamy! Dzisiaj nauczymy się części ciała po angielsku. Nagle przychodzi mama Iglot i nie pozwala się jej z nami bawić, Erica wchodzi właśnie na drzewo, a Jay pobiegł do domu. Dobrze, że modliłam się o spokój w trakcie zajęć, bo te ewidentnie nie należą do najbardziej udanych. Pozostałe zajęcia tego dnia były już spokojniejsze.
Na Filipiny leciałam z wielkim pokojem w sercu, ze świadomością, że to nie jest jakiś mój pomysł, ale plan samego Boga dla mnie. Następne trzy miesiące miałam spędzić, prowadząc w slumsach Manili zajęcia przedszkolne dla dzieci. Zaczęło się bardzo ciężko, wszystko było nowe, niezrozumiałe, inne. Język, wiara, kościoły – wszystko tak różne od tego, co znam, ale jeden i ten sam był zawsze Jezus w Eucharystii i to On dawał mi codzienną siłę. Pozwalał mi patrzeć na dzieci, z którymi prowadziłam zajęcia z miłością, pomimo tego, że rozrabiały, a ich brudne małe rączki, ubranka, włosy nie odpychały mnie. Każdej napotkanej osobie starałam się okazać ciepło, bo nie byłam pewna, czy oni w swoich często rozbitych rodzinach, bez wykształcenia i szans na dobrą pracę, bez pieniędzy na lekarstwa, w domu bez ciepłej wody albo w ogóle bez wody, będąc świadkami nadużyć seksualnych czy używania narkotyków, doświadczą kiedyś prawdziwej, czystej, dobrej miłości, czy mój jeden uśmiech nie będzie jedynym, który zobaczą tego dnia.
I dopiero rok po powrocie ze stolicy Filipin uświadomiłam sobie, że łatwiej było mi kochać nieznajomych w tym dalekim kraju, niż w Warszawie, tu na miejscu, w domu. To jest właśnie „misja na miejscu”, okazywanie miłości drugiemu człowiekowi, który jest tuż obok i też czeka na uśmiech i dobre słowo.
Jakże trudno zrozumieć te cierpienia, których doświadczają na Filipinach ci najmniejsi, dzieci, które rodzą się w slumsach, nie mają kredek i zeszytów, szans na skończenie studiów (niewielu się to udaje). Życie toczy się wśród śmieci, bo zajęcia prowadziłam w części slumsów, która przylegała do wysypiska śmieci, życie wśród brzydkich zapachów i brak możliwości zmycia z siebie tego zapachu, bo przecież nie ma tam bieżącej wody… Bo jeśli nikt nie odgania much z twarzy małej dziewczynki, która leży w wózku, a one siadają jej na oczach, na nosie, na czole, to można się zbuntować albo… jeszcze bardziej kochać. Moja 3-miesięczna misja nauczyła mnie doceniać nawet najdrobniejsze rzeczy, nawet te najtrudniejsze. Świat się dla mnie zmniejszył, dalekie wybrzeża Filipin są jakby tuż obok, a ja poczułam jeszcze większą odpowiedzialność za bliźniego z drugiego końca świata, odpowiedzialność za kochanie go, bo może mamy być tym jedynym człowiekiem, dzięki któremu on pozna Jezusa?
Trzy wyjazdy na wolontariat misyjny (Albania, Filipiny, Gruzja) zmieniły moje życie, każdy w inny sposób i każdy nauczył mnie czegoś innego. Jestem pewna, że wielu młodym ludziom doświadczenie życia mieszkańców krajów misyjnych, służenia im w wolontariacie, poznanie życia i pracy misjonarza, pomogłoby odkryć swoje nowe pokłady miłości, sensu życia, wynikające właśnie z wdzięczności za to wszystko, co otrzymaliśmy dotychczas. Poznawszy to, nie można spocząć, dopóki nie spłaci się długu miłosierdzia.
Marta Różycka
mak