Sprawdzian z misji

2018/01/25
filipiny-2.jpg

Gdyby ktoś zapytał mnie o najtrudniejszy sprawdzian, do jakiego podchodziłam w życiu, to odpowiedziałabym, że były takie trzy: wolontariat misyjny w Albanii, na Filipinach i w Gruzji. Nie dało się ściągać, liczyło się indywidualne przygotowanie, Nauczyciel był wymagający, a i tak nie wiem, jak się spisałam. Czy mój bliźni z końca świata poznał, że Bóg jest Miłością?

Wolontariusz misyjny wyjeżdża na krótki czas na placówkę misyjną (od kilku tygodni do kilku miesięcy) i w tym czasie stara się zrozumieć miejsca i ludzi, do których został posłany. Ostatecznie jednak niemożliwe jest poznać dokładnie ten świat, często odległy kulturowo, odległy na mapie. Nie można go zrozumieć, bo brakuje czasu i możliwości, ale można go kochać i wtedy misja przyniesie owoce. Moja nieznajomość języka gruzińskiego i rosyjskiego w trakcie pracy z niepełnosprawnymi w Gruzji skutecznie uniemożliwiła mi rozmowy z podopiecznymi i pracownikami na inne tematy niż przywitanie się, zapytanie o samopoczucie i podziękowanie. Nie mogłam z nimi rozmawiać, ale mogłam ich kochać. Było ciężko, nie zawsze się udawało, ale tak naprawdę tylko o to chodziło.

Przygotowanie się do wyjazdu na wolontariat misyjny jest bardzo ważne. Będzie ono lepsze, jeśli mamy możliwość spotkania się z wolontariuszami, którzy posługiwali w danym miejscu przed nami i dowiedzieć się od nich o potrzebach placówki. Takie przygotowanie będzie na pewno krokiem naprzód, ale nie będzie idealne, bo cechą wyjazdów misyjnych jest to, że zaskakują. Może zaskoczyć nas życie w slumsach. Może zaskoczyć nas ryż na śniadanie, obiad i kolację. Może zaskoczyć choroba, gdy wolontariusz jadący służyć sam musi przyjmować opiekę od innych. Może zaskoczyć tajfun, który zbliża się do Filipin i zamiast prowadzić zajęcia trzeba długi czas czekać, aż szkoły znowu będą otwarte, a zagrożenie minie. W tym kraju zaskoczyli mnie także ludzie, ubodzy, szukający Boga, bardzo otwarci i życzliwi. Zaskakuje nas Bóg. Na wyjeździe może zaskoczyć również śmierć…

Fot. Z prywatnego archiwum autorki

Śp. Helenka Kmieć żyła pięknie. Zginęła po 2 tygodniach od przyjazdu na placówkę misyjną w Boliwii, gdzie miała przez pół roku pracować jako wolontariuszka misyjna. Zginęła w dzień przed rozpoczęciem zajęć z dziećmi, a więc jadąc opiekować się najmłodszymi potrzebującymi, nawet nie zdążyła się z nimi pobawić, porozmawiać. Jednak jej misja nie była przegrana, a jej życie ciągle nas inspiruje. Nie musiała mówić o Bogu, bo nawet nie zdążyła dzieciom o Nim opowiedzieć, Helenka Nim żyła. Bo piękne życie może rozpoznać każdy i nieważny jest język, w jakim się komunikujemy, zmysły, jakimi odbieramy świat, dobro i tak dociera do samego serca.

Praca z niepełnosprawnymi uczy nas właśnie takiego innego sposobu patrzenia na bycie z drugim człowiekiem. Jest to moment weryfikacji naszych motywów, wartości, miłości. Miesięczny wolontariat misyjny, jaki odbyłam w Centrum Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, prowadzonym przez ojców kamilianów w Gruzji, w Tbilisi, był dla mnie właśnie takim sprawdzianem. Nie wiem, czy go zdałam. Będę go chyba poprawiać całe życie, a ocenę końcową poznam dopiero, gdy spotkam się z Nauczycielem w niebie, „twarzą w twarz”, nie jak „w zwierciadle”.

Jest poniedziałek, godzina 8:00 rano, październikowy ulewny i upalny dzień na Filipinach, idziemy razem z Patrycją przez zabłocone, pełne śmieci ulice slumsów Payatas, w Manili. Filipińczycy patrzą na nas z ciekawością, jedni trochę podejrzliwie, inni otwarcie i radośnie witają się z nami. Szybko przecieram łydki chusteczką, żeby nogi nie były tak brudne od błota. Filipińczycy nie lubią jak ktoś jest nieumyty. Niestety najwyraźniej nie umiem chodzić w japonkach, skoro nieustannie podczas deszczu mam zabłocone nogi, a Filipińczycy są zawsze czyści, kiedy pada deszcz i drogi są pełne błota. Ostatnie chwile przed zajęciami modlę się, żeby dzieci były grzeczne, żebym się nie denerwowała na nie i jeśli zajęcia nie będą się udawały, żebym się nie złościła. I tak ze zmęczonym uśmiechem zaczynamy „zbierać” dzieci z domów na pierwsze zajęcia. Najpierw idziemy po 9-letnią Erikę, która lubi rozrabiać i zwracać na siebie uwagę. W małym domku z blachy mieszka razem z mamą, tatą, siostrą, młodszą siostrzyczką, babcią. Wszyscy śpią w jednym pokoju, na podłodze. Naprzeciwko nich mieszka mały Jay z bratem. Ich mama zaprasza nas do wnętrza domu i pokazuje zdjęcia z poprzednią wolontariuszką, która uczyła ich synków rok temu. Między ich domami są poustawiane klatki z kogutami. Pewnie ich ojcowie wykorzystują je do walk kogutów.

Idziemy teraz po małą Iglot. Mieszka w jednopokojowym domku. Dzisiaj znowu mamy trudności z zaproszeniem jej na zajęcia, bo ucieka, chowa się, jakby się czegoś bała. Iglot ma 8 lat, ale tylko kilka razy słyszałam, jak mówiła, jest bardzo cicha. Zbliżamy się do następnego domu, Kyla biega po ulicy bez butów, z posklejanymi włosami, przychodzi jej siostra, Ella i bierze siostrzyczkę za rękę. Taką grupą idziemy na chodnik pod domem, gdzie rozkładamy podkładki, rozdajemy kolorowanki i zaczynamy! Dzisiaj nauczymy się części ciała po angielsku. Nagle przychodzi mama Iglot i nie pozwala się jej z nami bawić, Erica wchodzi właśnie na drzewo, a Jay pobiegł do domu. Dobrze, że modliłam się o spokój w trakcie zajęć, bo te ewidentnie nie należą do najbardziej udanych. Pozostałe zajęcia tego dnia były już spokojniejsze.

Na Filipiny leciałam z wielkim pokojem w sercu, ze świadomością, że to nie jest jakiś mój pomysł, ale plan samego Boga dla mnie. Następne trzy miesiące miałam spędzić, prowadząc w slumsach Manili zajęcia przedszkolne dla dzieci. Zaczęło się bardzo ciężko, wszystko było nowe, niezrozumiałe, inne. Język, wiara, kościoły – wszystko tak różne od tego, co znam, ale jeden i ten sam był zawsze Jezus w Eucharystii i to On dawał mi codzienną siłę. Pozwalał mi patrzeć na dzieci, z którymi prowadziłam zajęcia z miłością, pomimo tego, że rozrabiały, a ich brudne małe rączki, ubranka, włosy nie odpychały mnie. Każdej napotkanej osobie starałam się okazać ciepło, bo nie byłam pewna, czy oni w swoich często rozbitych rodzinach, bez wykształcenia i szans na dobrą pracę, bez pieniędzy na lekarstwa, w domu bez ciepłej wody albo w ogóle bez wody, będąc świadkami nadużyć seksualnych czy używania narkotyków, doświadczą kiedyś prawdziwej, czystej, dobrej miłości, czy mój jeden uśmiech nie będzie jedynym, który zobaczą tego dnia.

I dopiero rok po powrocie ze stolicy Filipin uświadomiłam sobie, że łatwiej było mi kochać nieznajomych w tym dalekim kraju, niż w Warszawie, tu na miejscu, w domu. To jest właśnie „misja na miejscu”, okazywanie miłości drugiemu człowiekowi, który jest tuż obok i też czeka na uśmiech i dobre słowo.

Jakże trudno zrozumieć te cierpienia, których doświadczają na Filipinach ci najmniejsi, dzieci, które rodzą się w slumsach, nie mają kredek i zeszytów, szans na skończenie studiów (niewielu się to udaje). Życie toczy się wśród śmieci, bo zajęcia prowadziłam w części slumsów, która przylegała do wysypiska śmieci, życie wśród brzydkich zapachów i brak możliwości zmycia z siebie tego zapachu, bo przecież nie ma tam bieżącej wody… Bo jeśli nikt nie odgania much z twarzy małej dziewczynki, która leży w wózku, a one siadają jej na oczach, na nosie, na czole, to można się zbuntować albo… jeszcze bardziej kochać. Moja 3-miesięczna misja nauczyła mnie doceniać nawet najdrobniejsze rzeczy, nawet te najtrudniejsze. Świat się dla mnie zmniejszył, dalekie wybrzeża Filipin są jakby tuż obok, a ja poczułam jeszcze większą odpowiedzialność za bliźniego z drugiego końca świata, odpowiedzialność za kochanie go, bo może mamy być tym jedynym człowiekiem, dzięki któremu on pozna Jezusa?

Fot. Z prywatnego archiwum autorki

Trzy wyjazdy na wolontariat misyjny (Albania, Filipiny, Gruzja) zmieniły moje życie, każdy w inny sposób i każdy nauczył mnie czegoś innego. Jestem pewna, że wielu młodym ludziom doświadczenie życia mieszkańców krajów misyjnych, służenia im w wolontariacie, poznanie życia i pracy misjonarza, pomogłoby odkryć swoje nowe pokłady miłości, sensu życia, wynikające właśnie z wdzięczności za to wszystko, co otrzymaliśmy dotychczas. Poznawszy to, nie można spocząć, dopóki nie spłaci się długu miłosierdzia.

Marta Różycka

mak

Marta Kowalczyk

Zobacz inne artykuły o podobnej tematyce
Kliknij w dowolny hashtag aby przeczytać więcej

#Marta Różycka #misje
© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej