Z dr. hab. Pawłem Skibińskim, historykiem XX wieku, wykładowcą Uniwersytetu Warszawskiego rozmawia Patrycja Guevara-Woźniak.
Choć zdaję sobie sprawę z tego, że moje pytanie jest pewnie trochę niestosowne wobec naukowca zajmującego się historią XX w., jednak wydaje mi się, że dla pewnej tradycji kulturowej nie możemy go pominąć. Pierwszą ofiarą dyktatu poprawności staje się, wierząc przekazowi Platona – Sokrates…
Faktycznie wspomniana sytuacja miała miejsce dużo wcześniej niż w XX wieku. Zdarzenia przedstawione w Obronie Sokratesa są ściśle związane z konkretnym kontekstem polityczno-religijnym tamtych czasów i Aten. Jest to również bardzo specyficzna sytuacja, w której żadna ze stron zaangażowanych w spór nie wierzyła w prawdziwość ówczesnej „poprawności”. Sokrates nie wierzył bowiem w olimpijskich bogów, oskarżyciele Sokratesa również w nich nie wierzyli, jednocześnie bronili konieczności ich publicznego wyznawania.
Cechą takiego zjawiska jak poprawność polityczna jest jednak to, że posiada ono w sobie jakieś „ziarno prawdy”. Coś, co strona – nazwijmy ją dla ułatwienia stroną dominującą – uważa, bądź chce uważać za treść prawdziwą na tyle, że przekonuje do niego siłą stronę przeciwną. W wypadku sprawy Sokratesa, jego oskarżyciele uważali, że otwarte zakwestionowanie greckiego panteonu zakończy się społeczną katastrofą, zakwestionuje podstawy ładu publicznego.
A jeśli chodzi o Polskę i Polaków XX wieku?
Polacy są na tle Europy wyjątkowym narodem, choć często sami w to do końca nie wierzą. Potrzebują oparcia „poprawności” na prawdzie i dążą do połączenia tych pojęć, odrzucając fałszywe „poprawności”. Np. po II wojnie światowej Polska wśród krajów, które padły łupem komunistycznego reżimu i weszły w skład bloku socjalistycznego, jako jedyna zachowała pewną swobodę religijną. Teoretycznie ateizm socjalizmu zagarnął dla siebie dyktaturę „poprawności”, ale jednak nie na tyle, by wywrzeć skuteczną presję na naród, by ten odmówił czci Bogu.
Polacy mieli też szczęście, bo ich wewnętrzne silne przekonanie o tym, czym jest prawda, a nie publicznie obowiązująca „poprawność”, wspierały wyjątkowe postacie. To, że było to możliwe, zawdzięczamy tak wielkim ludziom jak św. Jan Paweł II i oczywiście kard. Stefan Wyszyński. Ale jest też w Polakach głęboka wiara w to, że poprawność narzucana przez politykę nie jest prawdą, a tylko pewną formą perswazji, chcącej uchodzić za prawdę. To właśnie niewypowiedziane przekonanie stawiało tak silny opór komunistycznej presji wywieranej na społeczeństwo.
Co się dzieje, gdy ta presja jest zbyt silna?
Pojawia się wówczas społeczny protest, który na szczęście, jeśli chodzi o Polskę, nie ma raczej cech krwawej vendetty wobec głosicieli fałszywej „poprawności”. Pojawienie się „Solidarności” nie było właśnie niczym innym jak buntem przeciwko wskazywanej od kilku dekad komunistycznej politycznej poprawności, buntem wobec dyktatu poprawności, ale buntem bez użycia przemocy.
Jaka była zatem rola św. Jana Pawła II i Stefana kard. Wyszyńskiego?
To niezwykłe postacie, odbierane przez nas jako heroiczne. Rzadko kiedy, zastanawiamy się nad tym, że to były osoby bardzo głęboko doświadczone przez los. Nie myślę tu tylko o wczesnej stracie przez nich najbliższych osób, ale także o doświadczeniu, które przyniosła im II wojna światowa jak i ten strasznie trudny czas powojennego komunizmu.
Karol Wojtyła i Stefan Wyszyński to wprawdzie dwa różne temperamenty, dwa różne sposoby przeżywania religijności – jednak to, co ich łączyło, to głęboka wiara w Boga, zaufanie do Maryi.
Wspomniałem, że Polacy się nie mścili, nawet buntując się przeciw politycznemu dyktatowi. W drugiej połowie XX wieku – to w znacznej mierze zasługa tych obu wielkich autorytetów. Tak przecież niewiele brakowało, by wywołać krwawy bunt wśród Polaków w 1956 r., potem po aresztowaniu Wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej, a następnie w 1980 r. Wystarczyło jedno słowo zachęty ze strony prymasa, jednak kardynał Stefan Wyszyński za każdym razem panował nad nastrojami i tłumił w zarodku te niebezpieczne dla społeczeństwa pokusy fizycznej konfrontacji z reżimem, które by nic dobrego Polakom nie przyniosły.
Dziś „polityczna poprawność” wymaga dostosowania się do multikulturalizmu, wielokulturowości. Czy moglibyśmy użyć pojęcia „multikulturalizm” odnośnie chrześcijaństwa?
Niewątpliwie cechą chrześcijaństwa, a konkretnie katolicyzmu, jest jego wielokulturowość wynikająca z faktu, że wiele odrębnych kultur i narodów tworzy wspólnotę Kościoła. Możemy w tym znaczeniu mówić o „polskim” Kościele, Kościele „irlandzkim” czy też „filipińskim”, ponieważ każdy z nich – jako społeczność – zachowuje swoją odrębność kulturową względem innych, a jednocześnie stanowi fragment jedności religijnej.
Jednak najczęściej używanego dziś znaczenia terminu „multikulturalizm” nie możemy odnieść do chrześcijaństwa, ponieważ jego rozumienie pochodzi z koncepcji marksistowskich, antychrześcijańskich, które próbują przede wszystkim różne kultury roztopić w jakiejś jednej nieosiągalnej idealnej całości.
W tej wizji nie ma miejsca na odrębności kulturowe, wszyscy mają zachowywać się i żyć w gruncie rzeczy identycznie, według wzorców podyktowanych ideologicznie, a w zaprzeczeniu dotychczasowych form kulturowych.
Moglibyśmy powiedzieć, że w zasadzie multikulturalizm, uderzając w kultury narodowe, pośrednio uderza w chrześcijaństwo. Ponieważ nie ma w nim tak naprawdę poszanowania dla „innego”, w jego kulturowej odmienności, ale destrukcja czy też dekonstrukcja tego, co właśnie w partykularnych kulturach cenne i wyjątkowe. Multikulturalizm poza dekonstrukcją zastanej rzeczywistości nie ma natomiast niczego pozytywnego do zaoferowania. Żadnej nowej wizji.
Czy to jest problem całego świata zachodniego, czy tylko Europy?
Dziś tak naprawdę musimy chyba mówić o świecie, w którym funkcjonujemy już w zasadzie po klęsce eksperymentu multikulturalizmu, choć jego negatywne skutki wciąż trwają. Okazało się w praktyce, że teoretycznie kuszący pomysł kulturowego ujednolicenia wszystkich społeczności, jedynie zniszczył zasady, według których funkcjonowały społeczności europejskie. Doszło do szeregu wynaturzeń, które niby są społecznie akceptowane, ale nie mają prawdziwego szacunku, bo ten może zapewnić tylko głęboka wiara.
A społeczności europejskie, które miały zamiar tolerancyjnie odnosić się do każdej innej kultury, doprowadziły siebie do stanu, w którym same siebie nie tolerują, nie tolerują swojej chrześcijańskiej tożsamości, widząc w niej wyłącznie zagrożenie. Dramat współczesnej Europy polega na tym, że nie ma ona nowej pozytywnej wizji swojej tożsamości, tworzy się zatem niebezpieczna próżnia, która prędzej czy później będzie się musiała, czymś wypełnić…
Dziękuję za rozmowę.
mak