Z dr Tomaszem Żukowskim, socjologiem i politologiem, wykładowcą w Instytucie Polityki Społecznej Uniwersytetu Warszawskiego, współpracownikiem Centrum Myśli Jana Pawła II rozmawia Petar Petrović |
Czy po pięciu latach od śmierci Jana Pawła II, jest on nadal bliski Polakom?
Tak, przez większość Polaków uważany jest za bardzo ważną postać. Z niedawnych badań CBOS-u wynika, że wśród naszych wybitnych rodaków, z których jesteśmy dumni, Jan Paweł II zajmuje bezkonkurencyjnie pierwsze miejsce.
Dlaczego tak jest?
Na Jana Pawła II patrzymy z trzech perspektyw: religijno-moralnej, patriotycznej i obywatelskiej. Po pierwsze, był przywódcą Kościoła, z którym identyfikuje się większość społeczeństwa oraz autorytetem moralnym uznawanym zarówno przez katolików, jak i ludzi nie będących katolikami. Po drugie, uważaliśmy go zgodnie za wielkiego patriotę. Byliśmy też dumni ze znaczenia papieża-Polaka w całym świecie. Po trzecie, był i jest autorytetem w sferze publicznej: ceniliśmy go i cenimy za wielką rolę odegraną w odzyskaniu przez Polskę niepodległości i demokracji. Wszystkie trzy elementy, które odczytujemy w postaci Jana Pawła II, są nam – Polakom – bardzo bliskie. Mówi się nawet – przywołam tu badania prof. Krzysztofa Koseły – że polska tożsamość jest splątanym, specyficznym tworem złożonym z religijności, patriotyzmu i obywatelskości.
Czy Polacy wciąż pamiętają o klimacie tamtych kwietniowych dni? Jak się obecnie odnoszą do tego czasu? W swoich pracach używa Pan określenia, że było to „kolejne, narodowe pospolite ruszenie”.
Myślę że tak. Nie znamy jeszcze badań z roku 2010, ale z tych robionych przed trzema laty wynikało, że ludzie doskonale pamiętali nadzwyczajność owego czasu, intensywność swych uczuć i ich powszechność. To było najpowszechniejsze od wielu lat i bardzo intensywne przeżycie angażujące miliony Polaków, uruchamiające ich aktywność, zdolność do samoorganizacji. Mówiąc najkrócej, to było wielomilionowe „pospolite ruszenie”. Wielki, oddolny ruch „stanu nadzwyczajnego”. Aby zrozumieć lepiej ów ruch trzeba odróżnić dwa stany. Zwyczajny, codzienny, kiedy pochłaniają nas głównie sprawy doczesne, praktyczne. W tym czasie sferę sacrum, sprawy fundamentalne, odczuwamy jako nieco odległe, nie przeżywamy ich intensywnie. Są też dni niezwyczajne, odświętne, podczas których sposób myślenia i mówienia o tym co podstawowe, szczególnie ważne, ulega zmianie. Taki charakter miały bez wątpienia kwietniowe wydarzenia sprzed pięciu lat.
Dr Tomasz Żukowski uważa, że śmierć i pogrzeb Jana Pawła II były jednym z najpowszechniejszych przeżyć naszej wspólnoty narodowej
| Fot. Krzysztof Kuczyk
Czy wtedy mieliśmy do czynienia ze spontaniczną inicjatywą społeczeństwa, czy raczej ze sterowaniem nim przez czynniki medialne, bądź duchownych?
Polską tożsamość przeżywamy i posługujemy się nią inaczej w sytuacji zwyczajnej, inaczej w nadzwyczajnej. Można powiedzieć, że statek „Polskość” jest albo bardziej zanurzony, albo bardziej wynurzony (a więc – podatny na presje i kłopoty dnia codziennego). Trzeba pamiętać o odrębności i swoistości tych dwóch stanów. To, że na co dzień mniej przeżywamy wartości podstawowe, rzadziej praktykujemy, mniej myślimy o sferze sacrum, także o przesłaniu Kościoła i papieża, nie znaczy, że je unieważniamy. W stanach nadzwyczajnych staje się ono dla nas bardzo istotne. Najciekawsza w tym, co działo się w Polsce pięć lat temu, była naturalność przejścia od stanu codziennego do nadzwyczajnego. We Francji znacząca część opinii publicznej, zwłaszcza elit, mówiła wówczas: „nie wszystkie formy żałoby są dopuszczalne, zwłaszcza w sferze publicznej”, „nasz republikanizm na to nie pozwala”. W Polsce czymś naturalnym było to, że o Janie Pawle II zaczęto w mediach mówić Ojciec Święty. Że z programów znikły – jako zupełnie niestosowne – reklamy. Wszyscy przeżywaliśmy nasze osamotnienie, i naszą, odzyskiwaną, wspólnotę na sposób religijny. I dlatego, że umarł papież, i dlatego że my, Polacy taki właśnie sposób radzenia sobie ze śmiercią mamy „wyssany z mlekiem matki”. Nasz republikanizm na to pozwala! Tak wygląda nasza socjalizacja jako osób i formowanie się narodu od wielu pokoleń.
Niektórzy uważają jednak, że mieliśmy do czynienia z „narodową histerią”
Nie, to było przeżywanie stanu nadzwyczajnego zgodnie z naszą tożsamością, w temperaturze odpowiadającej wydarzeniu. Nie zachowaliśmy się przecież wtedy jak „tłum”.
A jak była w tym wszystkim rola mediów?
Media w tamtych warunkach po prostu mediowały. Nie zajmowały się jakimś szczególnym indoktrynowaniem, promowaniem. One po prostu robiły coś, czego zazwyczaj nie robią: przekazywały rejestrowany wśród ludzi nastrój, pewne wzory zachowań. A robiły to dlatego tak intensywnie, bo tak mocna była wywierana na nie presja. Wiedziały, że nie mogą tego nie robić, bo utraciłyby udziały w rynku. Były poddane społecznemu przymusowi „przesuwania się do innego stanu skupienia”. O sile tego oddziaływania niech zaświadczy fakt, że w jednej z telewizji, kiedy do Polaków dotarła ta najboleśniejsza dla nich wiadomość, kamerzyści uklękli, dziennikarze płakali. Są relacje wielkich gwiazd dziennikarstwa, które mówiły, że w tym czasie nic innego się dla nich nie liczyło. Rezultat? Dziennikarze przekazali widzom wartości narastające w społeczeństwie i w ten sposób proces budowy „pospolitego ruszenia” zapewne przyspieszyli. Okazało się, że nowoczesne technologie mogą wspomóc oddolny proces potwierdzania przez Polaków swej tożsamości. W kwietniu 2005 w Rzeczpospolitej „stanu nadzwyczajnego” świat „wirtualu” zadziałał w przeciwną stronę niż zwykle.
Do wielu dziennikarzy pasowałoby hasło na koszulce z napisem „nie płakałem po papieżu”, firmowanej przez tak przez media wychwalaną nową lewicę.
Gdyby papież był postrzegany przez Polaków tylko i wyłącznie jako przywódca religijny, to pojawienie się jakiejś – niezbyt powszechnej – formy „nie płakania” byłoby możliwe. Ale Jan Paweł II to przecież także wielki autorytet moralny, meta-polityczny przywódca Polaków. Ludzi, dla których był kimś obcym, było bardzo niewielu. Co więcej, ich otwarta deklaracja oznaczałaby „samowyłączenie” ze wspólnoty. Udowodniły to pierwsze próby nagłośnienia pomysłu z koszulką. Ich powtarzanie mogłoby oznaczać dla inicjatorów raczej izolację w szerszych środowiskach lewicy, niż upowszechnianie innej jakościowo tożsamości. Większość tych, którzy deklarują się w Polsce jako lewicowcy, jest bowiem, chociaż nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, przesiąknięta wartościami chrześcijańskimi. Tym się różnimy w kodach podstawowych od paru innych krajów.
W mediach określenie „pokolenie JPII” zrobiło prawdziwą furorę. Mimo że kojarzy się nam ono przede wszystkim z młodymi ludźmi, to z badań wynika, że ponad 50 procent Polaków uważa się za jego członków.
Pokolenie stanowią ludzie w podobnym wieku, z podobnym przeżyciem, wspólnym doświadczeniem formującym. Określenie „generacja JPII” pojawiło się przy okazji pielgrzymek papieskich do Europy zachodniej. Młodzi ludzie byli tam w latach 80. i 90. poddani przekształceniom tożsamości, sekularyzacji, indywidualizacji, promocji nowych wartości. Część z nich się z tym nie zgadzała i szukała pokoleniowej alternatywy – także na spotkaniach z papieżem. Myślę, że do naszego kraju diagnoza o młodym „pokoleniu JPII” mniej pasuje. O swych związkach z religią i papieżem- Polakiem mówią tu bowiem wszystkie generacje. Niedawne nastolatki modlące się w roku 2005 na miejskich placach i uczestniczące w „białych marszach”. Trzydziesto- i czterdziestolatkowie, którzy słuchali Jana Pawła podczas pielgrzymek w czasach III RP. Pięćdziesięciolatkowie, tacy jak ja, którzy nie zapomną jego pierwszych po wyborze odwiedzin kraju. Stawiam tezę, że fenomen ten lepiej zawrzeć w sformułowaniu „federacja pokoleń JPII”, w której to najmłodsze jest pewnie najsłabiej z nim związane, bo miało najkrótszy kontakt i jest najsilniej poddawane nowym presjom cywilizacji informacyjnej, świata konsumpcji itd. Ale z drugiej strony, to ono w kwietniu 2005 roku powiedziało coś niesamowicie ważnego i zrobiło to zbiorowo, powszechnie. To było bez wątpienia ważne doświadczenie współformujące tę generację. Jak silnie? Czy trwale? Przywołam tu słowa: „po owocach poznacie”.
O młodym pokoleniu Polaków mówi się, że swoim konserwatyzmem i tradycjonalizmem wyróżnia się na tle rówieśników z innych krajów Europy. Z drugiej jednak strony, przytaczane są dane o spadku, w tym przedziale wiekowym, znaczenia religii i tradycyjnej moralności.
W stosunku do krajów zachodnich rzeczywiście jesteśmy konserwatywnym społeczeństwem. Jednak młode pokolenia poddawane są zupełnie nowym doświadczeniom, presjom kultury masowej, świata reklamy, rozrywki, natychmiastowego zaspokajania wszystkich pragnień, zmianom w obszarze moralności. Wpływa na nie lansowany przez media klimat przyzwolenia na nieskrępowane cieszenie się wolnością, która przyjmuje znamiona „swawoli”. Na ich decyzje wpływają inne „reguły gry”, a strategie przez nich stosowane nie mogą być takie same jak u poprzednich pokoleń. Natomiast prawdą jest, że w społeczeństwie pojawiają się „wyspy” nowych wartości i związanych z nimi sposobów zachowań.
Czy polskie społeczeństwo zadaje w takim razie kłam twierdzeniu, że modernizacja wyklucza religijności?
Wielu socjologów religii wycofało się z tezy, że musimy wybierać pomiędzy nowoczesnością i religijnością. Taki pogląd to przesąd! Z badań wynika, że poza europejską częścią cywilizacji Zachodu, mamy do czynienia nie z procesami sekularyzacji, a raczej z procesem zwiększania się roli różnych religii. Polska w ciągu ostatnich dwudziestu lat zmodernizowała się bez sekularyzacji, a nawet z pewnym wzmocnieniem się roli religii w życiu publicznym. Co więcej, można powiedzieć, że proces modernizacji powiódł się dzięki naszej tożsamości, której częścią jest religijność. Ci, co twierdzą inaczej, nie chcą widzieć polskiej rzeczywistości, tylko wolą mieć na nią zamknięte oczy. A z zamkniętymi oczami łatwiej o przesądy, trudniej o wnioski.
Autor jest dziennikarzem Polskiego Radia
Artykuł ukazał się w numerze 04/2010.