Z Katarzyną Tomaszewską, misjonarką od 2014 roku w Afryce, rozmawia Marta Kowalczyk.
Abp Wiktor Skworc, metropolita katowicki, powiedział: „na misje się nie wyjeżdża, na misje posyła Kościół. Co to oznacza?
W Internecie można znaleźć ciekawy kilkuminutowy film, który opowiada o misjonarzu. Pod koniec filmu narrator pyta: „jak mają uwierzyć ci, którzy nigdy nie słyszeli o Bogu? Jak mają usłyszeć, jeśli nikt nie będzie im głosił? Jak mają głosić, jeśli nie zostaną posłani?” Myślę, że to dość dobrze obrazuje, dlaczego na misje się nie wyjeżdża, ale jest się posłanym. Kościół posyłając misjonarza niejako mianuje go swoim reprezentantem, który posługując, daje świadectwo wspólnoty, która do posyła. Posłanie jest również swego rodzaju „gwarantem”, że tutejsza wspólnota, zarówno diecezja, jak i parafia, będzie wspierać misjonarza modlitewnie. To niezwykle ważne, by zwłaszcza w trudnych momentach, mieć poczucie i świadomość tego modlitewnego wsparcia. Modlitwa to taki klosz, który go chroni.
Abp Wiktor Skworc, posyłając misjonarza, wręcza mu również krzyż misyjny, który od tego momentu jeszcze mocniej towarzyszy misjonarzowi. Ten krzyż ma przypominać, Komu zawdzięczamy nasze życie, Kto za nas umarł, w Kim jest nasza siła i na Kogo chwałę głosimy Ewangelię. To bardzo ważne, by pamiętać, że powołania nie wybiera się tylko raz, ale każdego dnia na nowo trzeba potwierdzać swoją decyzję.
Jak to się stało, że informatyk po studiach politechnicznych został misjonarzem Trzeciego Świata?
Nigdy nie myślałam, że będę misjonarzem. Kiedy kończyłam liceum, myślałam, żeby zostać nauczycielem, takie małe marzenie. Jednak wybrałam studia techniczne na Politechnice Śląskiej. Właśnie na pierwszym roku studiów przyjechał do naszej parafii o. Maciej, misjonarz kombonianin, który prowadził animację misyjną. Wtedy zaprosiłyśmy go z koleżankami na spotkanie naszej wspólnoty oazowej, a ojciec zaprosił nas na spotkanie dla młodych w Krakowie. Oczywiście nie myślałam o tym, ale moja siostra pojechała. W dniu zakończenia spotkania odbierałam siostrę z Krakowa, a ojciec ponowił swoje zaproszenie, tym razem na rekolekcje dla studentów. Akurat proponowany weekend miałam wolny, więc z zaproszenia skorzystałam. Myślę, że bardziej z ciekawości niż powołania misyjnego. Ale na tym spotkaniu się nie skończyło. Były kolejne spotkania, animacje, rekolekcje i tak przez ponad dwa lata odkrywałam powołanie misyjne, aż w sierpniu 2014 roku uczestniczyłam w doświadczeniu misyjnym w Kenii. Z tego doświadczenia wróciłam z przekonaniem w sercu, że to jest właśnie moje powołanie – misyjne powołanie.
Dokończyłam studia, obroniłam pracę i zaczęłam bezpośrednie przygotowania do misji. W tym momencie musiały zapaść decyzje, gdzie będę posługiwać. Do misji przygotowywałyśmy się w trójkę: Ania, Magda i ja. I okazało się, że są 3 placówki misyjne: w Etiopii, Republice Środkowej Afryki i Mozambiku. Było mi obojętne gdzie, tam gdzie potrzeba. I tak zostałam posłana do Mozambiku, posługiwałam na misji w wiosce Carapira. Co ciekawe, w tej wiosce znajduje się instytut techniczny, odpowiednik naszego technikum, gdzie jest pracowania komputerowa. Jednym z moich głównych zajęć było uczenie informatyki. Jak widać, Bóg spełnia marzenia, może w trochę nieoczekiwany sposób…
W Kenii mieszkała Pani w slumsach. Jaka jest granica ryzyka, której nie warto przekraczać?
Trudne pytanie… Podejmując decyzję o misji, trzeba być świadomym ryzyka i niebezpieczeństwa, które niesie ona ze sobą. To nierozerwalna część przygotowań, aby wiedzieć, że pobyt w tak ekstremalnych warunkach sam w sobie jest ryzykiem. Miałam to szczęście, że na mojej drodze spotykałam doświadczonych misjonarzy, którzy chętnie dzielili się wskazówkami dotyczącymi bezpieczeństwa i zasad, których warto przestrzegać. Stosując się do tych rad, można było obniżyć poziom ryzyka. Kiedy trzeba było coś zrobić, kogoś odwiedzić, coś załatwić, nie zastanawiałam się nad ryzykiem. Wyjeżdżając, zaakceptowałam to, że może być niebezpiecznie. Co nie znaczy, że nie byłam ostrożna, dzięki Bogu, mój Anioł Stróż czuwał, dlatego ryzykowane sytuacje nie były aż tak częste.
Nadal funkcjonuje obraz stereotypowy Afryki: konflikty, brak wody, ubóstwo. Czy można określić konkretną specyfikę afrykańskiej otwartości na sprawy wspólnotowe, duchowe, rodzinne?
Myślę, że jedną z najważniejszych wartości jest rodzina. To ona scala, zapewnia poczucie bezpieczeństwa, pozwala przetrwać trudne chwile. Byłam świadkiem kilku pogrzebów bliskich mi ludzi, moich sąsiadów. Zawsze wiązało się to z ogromnym smutkiem i żalem. Jeden z sąsiadów tłumaczył mi, że to nie tylko dlatego, że umarł ktoś bliski, ale również dlatego, że cała rodzina jest przez tą stratę osłabiona. To bardzo ważne, liczne rodziny są silniejsze, to jeden z powodów, dlaczego małżeństwa decydują się na liczne potomstwo.
Rodzina jest bardzo ważna. Kiedy dzieciaki, z przyczyn np. finansowych, nie uczęszczają do szkoły, to pomagają rodzicom w polu, domu albo opiekują się młodszym rodzeństwem. To coś zupełnie naturalnego, że są za siebie nawzajem odpowiedzialni. Również opiekując się sobą pod względem finansowym, okazują troskę. Jeżeli ktoś z rodziny zaszedł dalej, lepiej mu się powodzi, to pomaga nie tylko swojej najbliższej rodzinie, ale również tej dalszej. Zdarza się również, że nastoletnie dzieci idą mieszkać do rodzeństwa swoich rodziców, by pomagać np. w opiece nad małymi dziećmi.
Często nowe osoby pytały mnie, ile mam braci i sióstr. Na moją odpowiedź, że tylko jednego brata i jedną siostrę, reagowali pytaniem, czemu tak mało? To inni już umarli? Najczęściej byli bardzo zaskoczeni, że nasze rodziny są tak mało liczne. Dla ludzi, wśród których mieszkałam, duża rodzina jest czymś tak naturalnym, że trudno to opisać. Przecież to oczywiste, że rodzina musi być liczna.
Doświadczenie misjonarskie leży u podstaw chrześcijaństwa. Co było dla Pani największym wyzwaniem?
Myślę, że jednym z większych wyzwań było pozostawienie moich bliskich i przyjaciół. Nagle, z dnia na dzień, trzeba zostawić wszystko, co znane i co zapewnia poczucie bezpieczeństwa: rodzinę, kulturę, język, tradycję, ludzi, miejsca, jedzenie… wszystko staje się nowe! Byłam jak małe dziecko, które uczyło się żyć w nowej rzeczywistości. To była wielka lekcja zaufania Bogu, by mimo niezrozumienia czy trudności wytrwać w powołaniu. Ważna w takich momentach była dla mnie świadomość, że nie jestem sama, chociaż fizycznie daleko, to miałam bliskich, przyjaciół i całe mnóstwo osób, o których nie wiem, a one modliły się za mnie. To niesamowicie pomagało!
/md