Kiedy ważyła się sprawa przystąpienia Rzeczypospolitej Polskiej do formalnych struktur ogólnoeuropejskich, z różnych zakątków sceny świeckiej i katolickiej podnosiły się głosy, że oto stajemy przed wielką dziejową szansą, ponieważ będziemy mogli „ewangelizować Europę”. Chyba nie dostrzeżono, jak wielki paradoks kryje się w tym sformułowaniu – może nie logiczny, ale na pewno historyczny.
Negatywne przesłanki
Po pierwsze, jeżeli Europę trzeba ewangelizować, to znaczy, że ona od Ewangelii odeszła. Cywilizacja europejska, która zrodziła religijnych, naukowych i artystycznych geniuszy tej miary, co Benedykt z Nursji, Dante Alighieri i Tomasz z Akwinu, zbudowała katedry w Mediolanie i Reims, wyprowadziła połowę ludzkości ze stanu barbarzyńskiego i wydała na świat ponad ćwierć tysiąca papieży – przestała być chrześcijańska! Czy do takiej „Europy” należało „wchodzić”? Na pewno było to przedsięwzięcie wysoce ryzykowne.
Po drugie, aby kogoś ewangelizować, trzeba najpierw stać się dla niego pewnego rodzaju autorytetem, a co najmniej przedmiotem życzliwej uwagi, jakiegoś pogłębionego zaciekawienia. Tymczasem Polska, mimo swoich niewątpliwych zasług historycznych, nigdy dla Europy i w ogóle dla świata nie była autorytetem ani obiektem szczególnego zainteresowania. Rolę naszego kraju na Starym Kontynencie trafnie podsumował rodzimy wieszcz Juliusz Słowacki: „Polsko! (… )/ Pawiem narodów byłaś i papugą;/ A teraz jesteś służebnicą cudzą” (Grób Agamemnona)
Czy papuga i służebnica może być dla kogoś, kto się ceni, źródłem pouczenia i wzorem do naśladowania?
Przepisy zamiast tożsamości
W owym czasie (mam na myśli ostatnich kilkanaście lat) żaden z VIP-ów nie dostrzegł albo nie chciał dostrzec tych prostych faktów. Polska weszła w skład ogromnej, zbiurokratyzowanej struktury, w której ma bardzo niewiele do powiedzenia. W rezultacie nie możemy samodzielnie decydować nawet o tym, w co pakować zakupy i jakich żarówek używać we własnych mieszkaniach. O ewangelizacji przestano już nawet wspominać, a jednym z najpoważniejszych zagadnień prawnych i publicznych stało się to, czy dzieci z brzuchów matek „wolno” wyrywać do samego końca ciąży, czy może tylko do piątego miesiąca. Niegdyś takich „zabiegów ginekologicznych” dokonywali jedynie azjatyccy najeźdźcy, a dzisiaj stały się one niepodważalnym elementem europejskiej polityki „zdrowia reprodukcyjnego”. W kolejce czekają już następne „rozwiązania socjalne”: eutanazja, małżeństwa zboczeńców płciowych, wychowywanie dzieci przez państwo zamiast przez rodzinę.
Krótko mówiąc, marzenie o ewangelizacji szybko się rozwiało. Równie prędko zaczęła postępować antychrześcijańska i antyhumanistyczna ofensywa legislacyjna Unii Europejskiej, której talmudycznie drobiazgowe nakazy musimy jako państwo i społeczeństwo w pośpiechu wykonywać.
Centrum decyzyjne zostało więc kolejny raz w dziejach naszej państwowości wyprowadzone z Warszawy, tym razem nie w kierunku wschodnim, lecz zachodnim. Niektórzy zareplikują: w zamian za utraconą autonomię polityczną i kulturową odnosimy duże korzyści gospodarcze, społeczne i finansowe w wymiarze zbiorowym. Możliwe, że tak jest – ale podążając tym tokiem myślenia, nieuchronnie dochodzimy do kwestii czysto ekonomicznej: za ile warto sprzedać duszę? Judasz Iskariota, Doktor Faust i Mistrz Jan Twardowski poznali odpowiedź na to podchwytliwe pytanie.
Czy centralistyczny, bezduszny imperializm „unio-europejski” kiedyś się skończy? Oczywiście tak, nawet jeśli miałby potrwać do końca świata. Pozostaje pytanie: w jaki sposób on powstał i co powinniśmy robić „w międzyczasie”?
Źródła szaleństwa
W latach czterdziestych minionego stulecia wybitny niemiecki pisarz Ernest Jünger zanotował znamienną uwagę: „(… ) w państwie centralistycznym i jego ukształtowanych formach dostrzegamy cel, do którego duch świata zdąża finezyjnymi posunięciami” (Promieniowania). Z tego zdania można odczytać myśl, że wszelka władza polityczna zmierza w kierunku totalności. Oczywiście nie jest to charakterystyczne znamię naszej epoki, lecz tendencja ponadczasowa.
Dlaczego tak się dzieje? Wyjaśnienia (teologicznego) można się doszukiwać w naturze ludzkiej, ale tej „obecnej”, czyli upadłej. Od chwili pierwszego grzechu, który wydarzył się w Edenie, człowiek pragnie w jakiś sposób dorównać Bogu, a więc posiąść Jego właściwości. Czym zaś cechuje się Bóg? Na przykład wszechwiedzą, wszechobecnością, wszechwładzą. Z tych przymiotów poniekąd dostępny człowiekowi jest tylko ten ostatni. Nie możemy przecież absolutnie wszystkiego poznać i zrozumieć, przebywać równocześnie we wszystkich miejscach kosmosu ani sprawnie wykonywać nieskończonej liczby czynności w tym samym czasie. Możemy natomiast z dużym powodzeniem kontrolować słowa, gesty i postępowanie innych ludzi. Władza totalna otwiera ten wymiar boskości, w który człowiek może względnie łatwo wkroczyć; co więcej, taki krok nie wymaga wyrafinowanego intelektu ani skomplikowanych wysiłków moralnych, lecz tylko lisiej przebiegłości lub byczej siły.
Źródłem władzy totalnej okazuje się więc pragnienie człowieka, aby doścignąć Boga. Ta szalona idea zdobyła uznanie u wielu władców. Historia pokazuje, że każdy ustrój polityczny jest podatny na wypaczenia idące w tym kierunku. Monarchii zagraża absolutyzm; oligarchii – totalitaryzm; demokracji – „tyrania większości”, jak określał to zjawisko Aleksy de Tocqueville, a później też bł. Antoni Rosmini, który opisał je w celnych słowach: „(… ) zachcianki parlamentów ukazują się ogółowi pod przyzwoitą i łagodną maską prawa, tak jakby prawo stanowione przez człowieka nie mogło być również tyrańskie i despotyczne, ale było najczystszą, abstrakcyjną ideą, która nie ma nic wspólnego z ludzką naturą, i nie nosiło najmniejszego śladu woli tych, którzy je stworzyli. Obłąkańczo przyznaną ludowi wszechwładzę przelewa się na posłów, którzy (… ) nabierają przekonania, że to już nie sprawiedliwość, ale właśnie wszechwładza jest racją stanowienia praw”.
W Parlamencie Europejskim zapada coraz więcej decyzji służących zwalczaniu chrześcijaństwa
| Fot. Archiwumi
Los chrześcijaństwa
Unia Europejska nie jest pierwsza ani jedyna w historii pod względem swoich dążeń do wszechwładzy, ponieważ i ona ulega pokusie, za której głosem poszli pierwsi rodzice. Dlatego też usiłuje zwalczać chrześcijaństwo i wszystko, co z nim związane. Czy władcom dążącym do totalności może podobać się Bóg, który „na szacie i na biodrze swym na wypisane imię: królów Król i panów Pan” (Ap 19, 16)? Czy mogą oni zaakceptować religię, która nakazuje: „Panu, Bogu swemu, będziesz oddawał pokłon i Jemu samemu służyć będziesz” (Mt 4, 10)?
Sprzeciw wobec wynaturzeń władzy, pragnącej podporządkować sobie wszystkie sfery życia, od samego początku należał do postaw charakterystycznych dla mentalności chrześcijańskiej. Niemało też przysporzył Kościołowi wyznawców i męczenników. Jednym z nich był Anzelm z Aosty (1033/1034–1109), znany także jako Anzelm z Canterbury, o którym papież Benedykt XVI w trakcie audiencji generalnej 23 września 2009 roku powiedział: „Anzelm (.. ) zaczął zdecydowanie walczyć o wolność Kościoła, opowiadając się odważnie za niezależnością władzy duchowej od doczesnej. Bronił Kościoła przed bezprawną ingerencją władzy politycznej (.. ). Za tę wolność zapłacił w 1103 roku m.in. goryczą wygnania ze swojego Canterbury”
Historia Kościoła, jak powiedzieliśmy, zna wielu takich wygnańców. Ich los przepowiedział sam Pan Jezus: „Będą was wydawać sądom i w swych synagogach będą was biczować. Nawet przed namiestników i królów będą was prowadzić z mego powodu” (Mt 10, 17–18). Główną przyczyną takiego obrotu wypadków jest właśnie fakt, że chrześcijaństwo stawia wyraźne granice władzy politycznej, która sama z siebie nie chce znać żadnych ograniczeń. Dlatego obecne losy chrześcijaństwa w Unii Europejskiej powinny dać dużo do myślenia tym wszystkim, którzy w dobrej wierze wysuwają postulat powołania władzy politycznej na szczeblu światowym (idea rządu globalnego).
Co należy robić?
Oczywiście, Unia Europejska i Europa to nie to samo. Europę tworzą kraje i ludzie, ich rodziny, przeszłość, kultury, języki i religia. Tymczasem Unię, jako pewną sztuczną strukturę, tworzą politycy i urzędnicy, którzy za wszelką cenę – płaconą przez ogół obywateli – chcą udowodnić, jak bardzo są rozumni i pożyteczni.
Unia Europejska nie potrzebuje chrześcijaństwa, ponieważ ono sprzeciwia się jej tendencjom do wszechwładzy. Natomiast sama Europa chrześcijaństwa jak najbardziej potrzebuje, gdyż stanowi ono jeden z jej trzech filarów, razem z grecką myślą filozoficzną i rzymskim ustrojem prawnym.
Pozostaje chyba tylko jedno: budować Europę, a nie Unię Europejską. To znaczy, że trzeba – tak samo jak w czasie rozbiorów Polski – zejść z poziomu politycznego na poziom społeczny, w dziedzinę sztuki, obyczajów, a nawet prostych słów i symboli, które dzisiaj usuwa się z przestrzeni publicznej. Oczywiście robimy to niechętnie i na przekór wszelkim trudnościom, ale to właśnie wydaje się obowiązkiem chwili.
Paweł Borkowski
Artykuł ukazał się w numerze 01/2010.