Wbrew utyskiwaniom politycznych moralistów i estetów, którzy obecną sytuację w parlamencie i w rządzie przyrównują do katastrofy kosmicznej, na naszej scenie politycznej nie dzieje się nic nadzwyczajnego.
Perspektywa wcześniejszych wyborów w wyniku utraty przez urzędujący gabinet większości parlamentarnej jest rzeczą jak najbardziej naturalną, zwłaszcza w kraju, który raptem od kilkunastu lat buduje swój system partyjny. Warto w tym miejscu przypomnieć, że wśród mentorów polskiej polityki do dziś funkcjonują ludzie, którzy po upadku komunizmu największe zagrożenie upatrywali właśnie w istnieniu ….partii politycznych.
Przeciwnikami szybkich wyborów parlamentarnych są dziś tylko te osoby i ugrupowania, które bardzo pesymistycznie postrzegają swoje szanse w nowym teście wyborczym. Byliśmy w ostatnich tygodniach świadkami najprzeróżniejszych działań mających oddalić tę coraz bardziej nieuchronna perspektywę. Od żądań powołania kolejnych komisji śledczych po projekty tymczasowego rządu „fachowców”.
Skrócona kadencja parlamentu jest oczywiście w jakimś sensie porażką procesu demokratycznego. Podkopuje i tak już mocno nadwątlone zaufanie do polityków. Pociąga za sobą niemałe koszty w sytuacji, gdy ważny jest każdy grosz wydany z publicznej kasy. A jednak w sytuacji gdy nie istnieje żadna realna większość parlamentarna, zdolna zapewnić rządowi możliwość wypełniania swojej misji, wcześniejsze wybory są najlepszym i najtańszym rozwiązaniem.
Spróbujmy się zastanowić, jakże inaczej mogłaby wyglądać nasza sytuacja, gdyby AWS poddała dryfujący przez co najmniej pół kadencji rząd Jerzego Buzka albo ile cennego czasu zyskalibyśmy, gdyby SLD po kompromitacji ekipy Leszka Millera zgodził się na wcześniejsze wybory. W kraju takim jak nasz, ciągle nadrabiającym niezawinione zaległości, najgorsze są okresy dryfu, biernego administrowania, które nie ma nic wspólnego z rządzeniem, ale niestety często leży w partyjnym interesie, umożliwiając konsumpcję przysłowiowych konfitur, które daje władza.
Wniosek o skrócenie kadencji złożony przez największą w parlamencie partię, której rząd na skutek rozpadu koalicji utracił większość w Sejmie, jest więc krokiem w pełni zasługującym na uznanie, bo oszczędzającym czas dla Polski. Nowe wybory zweryfikują przydatność parlamentarną poszczególnych ugrupowań i osób, i zapewne przyczynią się do ukształtowania bardziej klarownego systemu partyjnego.
Trudno jednak w tym momencie nie postawić sobie pytania, czy skrócona kadencja parlamentu nie oznacza klęski PiS-u i osobiście Jarosława Kaczyńskiego. Jeśli nawet zgodzimy się, że cała odpowiedzialność za fiasko koalicji spada na nieobliczalnych przywódców Samoobrony i LPR-u, to i tak w mocy pozostaje pytanie, czy warto było zawierać taką koalicję. Andrzej Lepper i Roman Giertych to politycy, którzy być może są w stanie zmienić swój zewnętrzny wizerunek, ale na pewno nie styl uprawiania polityki. Prawo i Sprawiedliwość decydując się na taki egzotyczny sojusz musiało mieć świadomość jego konsekwencji. Jedyną pociechą w tej sytuacji jest wizja przyszłego parlamentu bez przedstawicieli tych dwóch partii, które chyba lepiej sprawdzają się jako opozycja pozaparlamentarna.
A jednak w kalkulacjach premiera ustępującego rządu cena, jaką PiS musiało zapłacić za koalicję z Samoobroną i LPR, warta była pokazania Polakom, że można skutecznie walczyć z korupcją i stawić czoło innym rodzajom przestępczości, że można zlikwidować instytucjonalne relikty PRL-u w siłach zbrojnych i prowadzić w pełni suwerenną politykę zagraniczną. Bilans niespełna dwuletnich rządów PiS-u nie wygląda źle, jakby tego chciały elity zwykłe podnosić larum na wieść, że ministrem spraw zagranicznych został ktoś inny niż Bronisław Geremek lub Władysław Bartoszewski, a do tego trzeba będzie składać oświadczenia lustracyjne.
Jedna wszakże sprawa kładzie się cieniem na rządzącym ugrupowaniu i niewielką pociechą jest, że zarzut ten dotyczy w zasadzie całego parlamentu, włącznie z Platformą Obywatelską, która poza propagandą nie podjęła w tej sprawie żadnej inicjatywy. Chodzi o kształt ordynacji wyborczej.
Zbliżają się wybory. Ich wynik jest oczywiście trudny do przewidzenia, ale jedno wydaje się pewne: żadne z ugrupowań nie uzyska poparcia, które umożliwiłoby mu sprawowanie samodzielnych rządów. Będziemy więc mieli kolejne koalicje, mniej lub bardziej egzotyczne, ale zawsze pozwalające najsilniejszym partiom przerzucić odpowiedzialność za fiasko rządzenia na niesfornego koalicjanta.
Wiem, wiem! Temat JOW (jednomandatowych okręgów wyborczych) staje się nudny. Osobiście też nie podzielam zdania, że jest to panaceum na wszelkie bolączki naszego życia politycznego. Jest jednak karygodnym zaniedbaniem obecnego Sejmu z rządzącą partią na czele, że nie podjęto żadnych prac nad nową ordynacją wyborczą. Można wysuwać wiele zastrzeżeń pod adresem większościowej ordynacji: że służy oligarchizacji życia politycznego, że tłumi różnorodność itd. Natomiast jedno wydaje się pewne: przy jednomandatowych okręgach wyborczych Stanisław Łyżwiński nigdy nie zostałby posłem.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 08-09/2007.