Swego czasu oglądałam niezwykle ciekawy australijski film o szwedzkich preppersach. Dla niewtajemniczonych to ludzie, którzy starają się być przygotowani na ciężkie czasy, kiedy zabraknie nam tego, co dziś uważamy za oczywiste - żywności w sklepie, wody w kranie, ciepłych kaloryferów, prądu, a pewnie i policji pilnującej porządku.
Jednym z bohaterów dokumentu był znany w tym światku młody, na oko trzydziestoparoletni mężczyzna. Wiele lat swojego życia poświęcił na to, żeby być przygotowanym na wojnę/kryzys/apokalipsę. Wybudował dom w niedostępnej, leśnej okolicy, gdzie nie dochodzi żadna droga i wyposażył go w narzędzia umożliwiające przetrwanie oraz wieloletni zapas żywności. W swojej samotni, której lokalizację znają nieliczni i do której w drodze wyjątku zaprowadził filmowców, ma lodówki i zamrażarki (oczywiście niepodłączone do prądu, bo go tam nie ma) wypełnione plastikowymi butelkami pełnymi ryżu i innych ziaren - dobre zabezpieczenie przed zwierzętami, które mogłyby się zainteresować zapasami. Jak ów preppers zaciągnął te ciężkie urządzenia w swoje leśne ostępy - nie mam pojęcia, ale podziwiam. Kiedy dziennikarka zapytała go o dalsze plany, odpowiedział, że teraz będzie powiększał swój zapas o żywność potrzebną do przetrwania kolejnych dziesięciu lat. Wszystkie te zasoby są obliczone na jedną osobę, bo Szwed nie ma rodziny i raczej takowej nie planuje. To też zrobiło na mnie wrażenie.
Zaznaczam, że nie mam nic przeciwko idei oraz praktyce bycia przygotowanym na nieprzewidywalne. Obecne czasy rozpieściły i zmiękczyły całe społeczeństwa, co wcale nie jest dobre, a wręcz niebezpieczne. W razie jakiegoś nieszczęścia będzie ono zwielokrotnione przez ludzką bezradność. Jednak, kiedy wyobraziłam sobie, że bohater filmu dożyje apokalipsy i będzie siedział latami sam w lesie, chroniąc swoje życie przed zwierzętami i innymi szczęśliwcami, którzy jak on nie zginą, to była wizja wręcz przerażająca. I na pewno głęboko smutna. Żyjemy przecież po coś, potrzebujemy celu. Co zrobi ten człowiek, gdy go osiągnie na długo przed końcem swojego życia? Czy, biorąc pod uwagę naturę owego celu, będzie umiał i mógł postawić sobie kolejny do zrealizowania?
Jest wysoce prawdopodobne, że jako ktoś, kto ma rodzinę i bliskie, przyjacielskie relacje z wieloma osobami, nie potrafię sobie po prostu wyobrazić sensu życia dla samej siebie i celu, którym jest tylko przeżycie. Może nie doceniam instynktu przetrwania, ale wieloletnie działania skoncentrowane li tylko na przygotowaniu siebie samej do katastrofy nie mieszczą mi się w głowie. Mam swój cel - dość oczywisty dla katoliczki - i często sprawdzam, czy się z nim nie mijam. Bo to nie jest ani niemożliwe, ani takie trudne. Tu przytoczę myśl z kazania ks. T. Kerina o Marcie i Marii, które kard. Pell opisuje w drugim tomie Dziennika więziennego: „Mówił o łatwości, z jaką ulegamy rozproszeniom, uciekamy w pracę jak Marta, po czym dochodzimy do kresu życia i odkrywamy, że przegapiliśmy okazję i nie szliśmy za Chrystusem. Nikt nie chce być osobą, która przez wiele godzin pracuje na komputerze, a następnie naciska niewłaściwy klawisz i traci efekt całej swojej pracy.”
Skoro ten tekst piszę, a Państwo go czytacie, to znaczy, że w naszym życiu doczekaliśmy kolejnego Wielkiego Postu. Mamy więc doskonałą okazję, aby pomyśleć o swoim celu oraz sprawdzić i - w razie potrzeby - skorygować kurs, bo przecież każdego z nas spotka osobista apokalipsa - mniej lub bardziej spektakularna, ale kończąca nasze ziemskie tu i teraz, i trzeba być na nią przygotowanym.
/mdk