Moja mama potknęła się wczoraj o korzeń, wystający na leśnej ścieżce. Konsekwencja – złamana ręka. Znaleźli się dobrzy ludzie (pewnie sami mają i rodziców i dziadków), którzy pomogli niemłodej już pani podnieść się z ziemi i zamówili Ubera, zresztą na swój koszt. Do akcji szybko wkroczył mój brat, zabrał mamę do szpitala, zanocował u niej. Dziś wkraczam ja. Robimy plan, kto i w jaki sposób może pomóc. Dwie trzecie potomstwa mojej mamy mieszka w Polsce, są i spore wnuki, więc jest komu się zorganizować. W sumie to normalność, więc po co o tym piszę?
Kilka dni temu byłam świadkiem sytuacji opisanej przez kolegę we wczorajszym felietonie. Zastanawiałam się, co poszło nie tak, że człowiek umarł w takiej samotności i zapomnieniu, że jego śmierć nie została zauważona przez długi czas. I czy w najbliższych latach podobne sytuacje staną się w Polsce powszechne? Podobnie jak ma to miejsce w Japonii, gdzie na samotny zgon jest specjalne określenie – kodokushi.
Samotna śmierć starszej osoby, przez długi czas nie zauważona, to specyfika starzejących się społeczeństw, do których należy Japonia i do których zaliczyć musimy też nasz kraj, w którym coraz mniej kobiet planuje zostać matkami, a te które nimi są lub chcą zostać, rzadko decydują się na dużą rodzinę. Od wielu lat w Polsce rodzi się tak mało dzieci, że nie możemy już mówić o zastępowalności pokoleń.
Jak będzie wyglądać nasza przyszłość, w której dzieci i wnuki nie pośpieszą z pomocą starzejącym się rodzicom? Czy będziemy ściągać do siebie emigrantów, żeby wypełnić lukę na rynku pracy, także w sferze opieki nad starszymi osobami, oraz zapełnić dziećmi nasze przedszkola i szkoły? To nie wydaje się być takie proste. Czy troska i opieka bliskich są w ogóle do zastąpienia? Pytam o to także w kontekście miłości. Skąd wziąć dla starszej samotnej osoby choćby jej okruchy? Jak bez niej normalnie żyć?
/mdk