Jako nastolatka spędzałam wakacje mieszkając i pracując w Anglii, ale nie byle gdzie, tylko w wiosce, którą upodobali sobie zamożni Brytyjczycy. Piękne, spokojne miejsce z zadbanymi domami i ogrodami, starym kościołem z szarego kamienia, niewielkim sklepem i malutkim urzędem pocztowym, fryzjerem i dwoma pubami, które w tym sennym miejscu nie musiały rywalizować o klienta. Całość jak z pocztówki. Bardzo lubiłam tam jeździć. Pierwszą rysę na tym idyllicznym wizerunku zobaczyłam kilkanaście lat później. To były …uszkodzenia nawierzchni lokalnej drogi.
Pęknięcia w asfalcie to niby nic takiego. Ale te były niereperowane, co naprawdę mnie zdziwiło. Taki symptom, że coś się zmienia. Dziś stara, dobra Anglia z moich wspomnień nie istnieje. Pocztówkowa wioska nie jest już tak idealna, bo brakuje środków zarówno publicznych, jak i prywatnych na utrzymanie jej na tak wysokim poziomie. Londyn, który zwiedzałam bez żadnych obaw, nie jest już bezpiecznym miejscem, z racji na walki gangów i nieustanny napływ nielegalnych imigrantów, którzy przepłynąwszy English Channel (dla frankofilów zwany Kanałem La Manche), dzierżąc komórki w dłoniach, kierują się prosto na pociąg do stolicy. Łatwo tu zostać okradzionym, albo ugodzonym nożem i to w biały dzień, w miejscach, które dotąd uznawano za bezpieczne. Rozbrojona policja nie reaguje już nawet na zgłoszenia o kradzieżach. A przestępcom w to graj. W mniejszych miejscowościach właściciele sklepów organizują się sami, skoro na pomoc państwowych służb nie mogą liczyć. W samych sklepach – braki. Media pokazują puste półki w angielskich sklepach, przez lata słynących z bardzo dobrego zaopatrzenia. Jakie to wszystko odmienne nawet od tej Anglii, którą zapamiętałam z ostatniej wizyty sprzed kilku lat!
Splot czynników ekonomicznych i politycznych – zarówno wewnętrznych, jak i zewnętrznych – doprowadził Wielką Brytanię do głębokiego kryzysu, który zdaniem analityków potrwa jeszcze długie lata. Patrząc na zmieniającą się Anglię (ale i zmieniającą się Polskę) z jednej strony uświadamiam sobie, że nie ma nic trwałego i nawet potęgi upadają, z drugiej zastanawiam się na ile, w dobie globalnych powiązań, powinniśmy się martwić o nasz kraj. I jeszcze po trzecie przypomina mi się rozdział z książki znanego duchownego, który napisał, że niepokoje społeczne, kryzysy i kataklizmy każdorazowo są oznaką końca pewnej ery, taką małą Apokalipsą.
/mdk