Seria skandalicznych wypowiedzi przedstawicieli polskiej lewicy na temat Kościoła zaowocowała w styczniu gwałtownym spadkiem notowań LiD.
Fot. Artur Stelmasiak
Narastający w łonie lewicy kryzys programowy i kryzys przywództwa – widoczny zwłaszcza w SLD, najsilniejszej partii tej formacji – skłonił polityków lewicowych do poszukiwania większej wyrazistości na polu światopoglądowym i obyczajowym. Wyrazistość ta miała polegać na rzucaniu obelg pod adresem Kościoła, który po niefortunnych wypowiedziach przedstawicieli obecnego rządu na temat zapłodnienia in vitro i obecności religii na maturze potwierdził tylko głoszoną przez siebie i dobrze wszystkim znaną naukę.
Posłanka Senyszyn, która ma rzadką zdolność irytowania ludzi nawet wtedy, gdy nie głosi kontrowersyjnych poglądów, najlepiej nadawała się do tego zadania. Efekt przekroczył jednak wszelkie oczekiwania. Nawet ludzie, których żadną miarą nie można posądzać o prokościelne sympatie, poczuli się urażeni jej słowami.
Co się stało z polską lewicą, że musi używać takich metod? Prawdą jest, że w naszym społeczeństwie zawsze znajdzie się grupa ludzi, którym spodoba się, gdy ktoś przyłoży „czarnym”. Jest to jednak bardzo mała grupa. Czy można więc na takiej bazie społecznej budować formację polityczną, nawet jeśli uda się ją poszerzyć o inne marginalne grupy, takie jak geje, antyglobaliści, feministki czy zieloni?
Rzeczywistość jest nieubłagana. Od czasów sławnego manifestu Blaira i Schroedera z połowy lat dziewięćdziesiątych, postulującego tzw. trzecią drogę między socjalizmem a liberalizmem, nikt już nie daje się nabrać na lewicę jako formację broniącą ubogich, pokrzywdzonych i wyzyskiwanych. U nas przed poprzednimi wyborami znalazło to wyraz w przepływie elektoratu SLD do Samoobrony i PiS-u. Zresztą i wcześniej lewica zdobywała zaufanie wyborców bardziej z uwagi na rzekomą umiejętność i doświadczenie w sprawowaniu władzy, aniżeli wsparciem grup doświadczonych przez transformację ustrojową.
W odczuciu szerszego elektoratu formacją, która wykazała większą wrażliwość społeczną, okazała się prawica. I choć można mieć wiele zastrzeżeń do polityki społecznej prowadzonej za rządów PiS, to nie ulega wątpliwości, że prawica okazała się na tym polu znacznie bardziej wiarygodna od „tradycyjnych obrońców ludu”. Liberalna Platforma i wrażliwy społecznie PiS mogą na tyle szczelnie wypełnić scenę polityczną, że nie pozostanie na niej miejsca dla żadnego z ugrupowań lewicowych.
Przyszłość LiD-u oraz innych pozaparlamentarnych ugrupowań lewicowych nie rysuje się zbyt optymistycznie także wtedy, gdy chodzi o reprezentowanie różnych mniejszości obyczajowych w rodzaju gejów czy feministek (dla jasności: gej to zdeterminowany ideologicznie homoseksualista). Wydaje się, że centrowa Platforma Obywatelska ma kadry – choćby poseł Palikot – i jest dobrze przygotowana do tego, by reprezentować słuszne interesy – jeśli oczywiście takie istnieją – tych grup. Nie potrzeba tu żadnego SLD ani PD. Zresztą nie od dziś wiadomo, że politycy tacy jak Bronisław Geremek, Jerzy Szmajdziński czy Andrzej Celiński nie najlepiej czują się na Love Parade i marszach równości.
Spadek notowań lewicy i wypychanie jej poza parlament to efekt przełomu, który zaczął się przed trzema laty wraz z ujawnieniem afery Rywin – Agora. Tak się składa, że uczestnikami tej afery, która odsłoniła przeżarty korupcją mechanizm funkcjonowania państwa, były właśnie środowiska lewicowe, te postkomunistyczne i te postsolidarnościowe.
Mając to wszystko na uwadze, trudno się dziwić, że lewica próbuje łapać się ostatniej deski ratunku, której upatruje w atakach na Kościół i wystąpieniach antykatolickich. Właśnie „antykatolickich”, a nie „antyklerykalnych”, bo klerykalizm to zjawisko na wskroś negatywne, któremu należy się sprzeciwiać, o czym zresztą wie każdy uczeń, który nie ucieka z lekcji religii, a o czym zapominają nasze wolne i niezależne media z uporem maniaka donoszące o „antyklerykalnych” wystąpieniach lewicy.
Młody publicysta Sławomir Sierakowski, uchodzący za głównego ideologa tego nurtu, krytykuje wręcz rzekomą ugodowość LiD-u wobec Kościoła, deklarując własne, znacznie bardziej zdecydowane stanowisko wobec katolickich postulatów. Kwestionuje przy tym tezę o chrześcijaństwie jako niezbywalnym elemencie polskiej tożsamości narodowej, naiwnie przypominając, że istnieją Polacy, którzy nie są katolikami. No cóż, młody lewicowy publicysta dorastał i kształcił się w latach, w których pojęcia, takie jak naród, polskość, kultura narodowa nie cieszyły się zbyt wielkim poważaniem.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 02/2008.
|