Każde środowisko 'ideowe', to jest takie, które posiada jakiś postulat i swoich wyznawców oraz zwolenników, ma w swoich strukturach taką grupę, którą lubię nazywać przedrostkiem „lumpen". Samo słowo „lumpen” pochodzi z języka niemieckiego i znaczy tyle, co „łachman”. Jako przedrostek wyrażenie to służy do opisu ludzi niezbyt inteligentnych i wyedukowanych, którzy nie są zainteresowani zmianą lub poprawą swojej sytuacji. Jako pierwszy w tym kontekście wykorzystał je Karol Marks, określając klasą lumpenproletariacką zdeklasowaną warstwę społeczną, znajdującą się na marginesie społecznym, którą tworzą osoby żyjące w skrajnej biedzie, trwale bezrobotne, nieposiadające wyuczonego zawodu.
Różne szkoły myśli socjalistycznej rozważały potencjał tej warstwy w rewolucji przeciwko burżuazji. Amerykański socjolog Daniel Patrick Moynihan uważał, że jest ona esencją ruchu anarchistycznego, zupełnie nie nadającą się do dokonania nagłej rewolucji. W latach ‘70 ubiegłego wieku Herbert Marcuse, amerykański filozof i socjolog Szkoły Frankfurckiej przekonywał, że klasa robotnicza w Stanach Zjednoczonych „została przekupiona przez społeczeństwo konsumpcyjne i straciła swoją świadomość klasową”. Zaczęto wówczas w kręgach marksistów rewolucyjnych postrzegać omawianą „podklasę” (ang. underclass) jako potencjalnych liderów rewolucji socjalistycznej, nie mających nic do stracenia w przypadku dokonanego przewrotu.
Wracając do mojego upodobania semantycznego, bywa, że nazywam tak po prawej stronie sceny politycznej tzw. lumpen-narodowców. Są to narodowcy, którym całkiem leży na sercu dobro naszej kochanej ojczyzny, ale z myślą endecką lub jej pochodnymi łączy ich jedynie daleko posunięty semitosceptycyzm. W zasadzie jest to bezkrytyczny, totalny antysemityzm. Nie chodzi tutaj bynajmniej o uzasadnioną, mniej lub bardziej, krytykę władz Izraela wobec zbrodniczych działań na Zachodnim Brzegu Jordanu, czy wywierania nacisków politycznych tegoż kraju koneksjami biznesowo-politycznymi. Lumpen-narodowcy zrzucają całe zło tego świata na Żydów i im podobnych masonów oraz węszą ciągłe spiski, w których jedni z drugimi na przemian uczestniczą i knują przeciwko nam.
Ten uroczy - może ktoś uzna, że groźny - margines jest na ustach wielu, gdy podnosi się hasła o faszyzacji życia politycznego w Polsce i okropnych hejterach, stąd wydaje się niektórym, że lumpeni żyją tylko na prawej stronie sceny politycznej. Nie rzadziej, a po ostatnich falach antyklerykalizmu szczególnie intensywnie, występują także formy lumpenów identyfikujących się częściej z drugą, lewicowo-liberalną częścią społeczeństwa. Są to zwykle mocno ugruntowani ateiści, niekiedy fascynaci pradawnych i odkopywanych bogów, którzy z podobną troską co lumpen-narodowcy o swoją ojczyznę, dbają o to, by kraj w końcu przestał być rządzony przez „watykańską mafię”.
Lumpenateistów napędzają politycy, którzy z antyklerykalizmu i laicyzacji kraju zrobili sztandar polityczny. Należy więc odróżnić cyniczne politykierstwo np. takiego pana homoseksualisty, nie zdradzając więcej, europosła, który był nawet prezydentem jednego z polskich miast i ubiegał się o analogiczne stanowisko na szczeblu państwowym, od ludzi, którzy naprawdę wierzą w to, że Watykan sprawuje realną władzę w Kraju nad Wisłą i dysponuje nieproporcjonalnymi przywilejami. Oczywiście, nie tylko sprawuje, ale i tam gdzie może to gwałci, rabuje i pastwi się nad każdym, kto zajdzie mu za skórę.
Przykazania lumpenateisty są proste. Księża to, co do zasady, pedofile. Zakony robią biznes na chorych i sierotach, a Bank Watykański jest, eufemistycznie rzecz ujmując, większy i bardziej wpływowy niż wszystkie banki chińskie i JPMorgan razem wzięte.
W lumpeńskich głowach na słowo „kościół”, bez względu na towarzyszące okoliczności, objawia się seria krzywd jakie tenże mu i wszystkim jego znajomym wyrządził. Potrafią stanąć na przekór dyskusji, odrywając się zupełnie od kontekstu rozmowy, błyskotliwie przypominając listę przewinień tejże instytucji. W ich głowach na słowo „kler” pojawia się seria sprośnych obrazków i gifów, które są istnym asem w rękawie kończącym definitywnie merytoryczną dyskusję.
Nie wiadomo do końca co zrobić z zarzutami lumpenateistów, bo z jednej strony pojawia się pytanie jak rozmawiać z ludźmi, których antenki mają zbyt krótki zasięg, by uzyskać połączenie z szarymi komórkami, a przynajmniej betonowa ściana nienawiści uniemożliwia jakąkolwiek polemikę. Nie należałoby się zapewne przejmować - podobnie za mało poważnych społeczeństwo uważa lumpen-narodowców - ale za tą natarczywą skorupą antyklerykalizmu idzie cała machina nienawiści, która nie omieszka uderzać nawet w moje prawo do wolności wyznania, nierzadko widząc problem w tym, że chodzę do kościoła lub chcę mieć prawo np. domagać się transmisji mszy świętej dla chorych współbraci w wierze w niedzielę. Dlatego lumpeni mi przeszkadzają, bo poza tym, że chcą wyzwolić mnie spod buta watykańskiej mafii, ograniczają mi moje wolności w walce z wyimaginowanym wrogiem.
Wróćmy do tego zabiegu semantycznego, który został wytłumaczony na początku. Zawodowi rewolucjoniści, czy to komunistyczni, czy ich poplecznicy, badając socjologię warstw społecznych odnosili ją do procesów inżynierii społecznej. Szukali jej użyteczności do pokonania bariery kulturowej, wykorzystywali poczucie niesprawiedliwości danej warstwy by je eskalować i wywołać bunt przeciwko konstruktowi społecznemu, jak dzieje się to dzisiaj, czy władzy lub ustrojowi, jak to było w przeszłości.
Paralelnie można by założyć, co zresztą można zauważyć z łatwością, że jednym z kół zamachowych rewolucji kulturowej, która się odbywa jest właśnie ta część społeczeństwa, która bez zająknięcia i z powodu wspólnego wroga jest politycznie niezwykle wygodna nowym rewolucjonistom. Przedrostek lumpen nie tylko nie miałby w tym kontekście odcienia pejoratywnego, ale byłby komplementarnym wytłumaczeniem nowej rewolucji i idącym z nią zamysłem inżynieryjnym.
Kościół w Polsce w ostatnich latach dostał już wystarczająco mocno po głowie, by lumpeni nieco odpuścili swoje oszołomskie teorie. Jak nie odpuszczą, to będzie trzeba przyjąć postawę jak w tym dowcipie krążącym w latach ‘30 ubiegłego wieku w Niemczech, w którym do Goldberga czytającego na ulicy ,,Der Sturmer” podchodzi Silberstein i mówi z niesmakiem: „Izaak! Dziwię się, że czytasz tę szmatę!?!”. Na co Golberg: „Bo jak czytam nasze czasopisma, to tylko: tu pogrom, tam antysemityzm, tu zbezcześcili synagogę... A jak czytam to - to od razu: Żydzi opanowali banki! Żydzi rządzą na rynku budowlanym! Żydzi rządzą światem! Aż przyjemnie się to czyta!”.
Nie służy ta anegdota temu, by znów podnosić argument odnoszący się do Hitlera. Nie sposób nie zauważyć jednak przykrego biegu historii w przypadku nagonki na Żydów równocześnie zestawiając, że mamy do czynienia z bezczeszczeniem kościołów, atakiem nożowników na księży i systemową dyskryminacją ograniczającą sprawowanie kultu religijnego.
Wiem też, że rewolucyjna „nabojka” nie myśli sama, a nawet średnio zwykła umieć czytać, ma od tego swoich inżynierów, którzy ją wykreowali. Nie będę niniejszym nikogo pouczał, bo żaden głos i tak do nich nie dotrze, doskonale zdają sobie sprawę, że ich rewolucja potrzebuje ofiar. Tylko dla wierzących to ostrzeżenie, że postęp dokonuje się czy tego chcemy, czy nie.
/łb