Od momentu powstania koalicji PO–PSL trudno było uwierzyć, że stanie się ona siłą zdolną doko- nać niezbędnych reform. Nie ten premier, nie ci ministrowie, nie to zaplecze parlamentarne. Ale można było żywić nadzieję, że będzie ona w stanie przynajmniej sprawnie administrować różnymi obszarami życia, na co wskazywały wyważone wypowiedzi polityków tych partii po wygranych wyborach w 2007 roku.
Fot. Artur Stelmasiak
N
iestety, pierwsze poważniejsze przeszkody na drodze sprawowania władzy obnażyły słabość tych formacji także w tej dziedzinie. Do czasu, gdy gospodarka pędziła, dolar taniał, a zagraniczni inwestorzy ustawiali się w kolejce po zgodę na pozostawienie u nas kolejnych miliardów euro, rząd liberalno-ludowy zdawał się w pełni panować nad sytuacją. Pierwsze oznaki światowego kryzysu pokazały, że to panowanie jest pozorne. Trwający od początku jesieni spadek dochodów państwa spowodował dziury w budżetach niektórych resortów, na przykład MON. Tymczasem ofcjalny rządowy PR (dla niewtajemniczonych powiem, że jest to politycznie poprawny skrót od dawniej powszechnie stosowanego słowa „propaganda”) utrzymywał, że żaden kryzys nie istnieje, a jeżeli już, to na pewno nie dotyczy Polski.
Ta rządowa „metoda strusia” miała rzekomo na celu powstrzymanie paniki, jaka mogłaby powstać, gdyby rząd przyznał, że z naszymi perspektywami gospodarczymi nie jest najlepiej. Jeszcze do niedawna politycy koalicji w debatach telewizyjnych z całą powagą przekonywali, że mówienie o kryzysie pukającym do naszych bram jest przejawem braku odpowiedzialności za Polskę. Dziś, gdy mleko się rozlało i zaistniała potrzeba nowelizacji budżetu, gdy prognozy wzrostu PKB zjechały nagle z 4,7 na 1,7 procent, gdy stopa bezrobocia przekroczyła 12 procent, widać wyraźnie, że w metodzie tej chodziło jedynie o wizeru- nek rządu, a zwłaszcza premiera, który za wszelką cenę chciał uniknąć skojarzeń swojej osoby z początkiem chudych lat w polskiej gospodarce.
Wątpliwości budzi też sposób, w jaki rząd chce prowadzić walkę z kryzysem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zmarnowano tu wiele czasu. Ograniczenie się do cięcia wydatków publicznych może nie wystarczyć. Zapewne pompowanie pieniędzy w gospodarkę kosztem zwiększenie długu publicznego nie jest najlepszym rozwiązaniem, choć stosują je prawie wszystkie kraje wysoko rozwinięte. Nie do pomyślenia jest też drukowanie pustego pieniądza. Ale czy pasywne oczekiwanie na odwrócenie się koniunktury to rzeczywiście najlepsza metoda przeciwdziałania kryzysowi?
Rząd nie ma sobie nic do zarzucenia w kwestii bieżącego wykorzystania funduszy unijnych, twierdząc, że w wydawaniu tych pieniędzy nie odstaje od średniej UE. A może właśnie prymat w tej dziedzinie byłby niezłym antidotum na kryzys? Tylko dlaczego zostały wyrzucone do kosza przygotowane przez poprzedni rząd projekty, których realizacja w obecnej sytuacji kraju mogłaby okazać się bardzo pomocna?
Kłopoty Platformy nie ograniczają się dziś do sfery gospodarczej. Wymuszona przez bałagan w płockim więzieniu zmiana na stanowisku ministra sprawiedliwości nie jest zwykłą wymianą szefa jednego z resortów. Każdy, kto pamięta, w jakich okolicznościach powoływany był minister Ćwiąkalski, wie, jak duże symboliczne znaczenie dla Platformy miało powodzenie jego misji. To jego zadaniem było „wyczyszczenie” resortu po ulubieńcu ciemnogrodu Ziobrze, który już samym dźwiękiem własnego nazwiska wyprowadzał z równowagi co wybitniejsze autorytety prawnicze z Krakowa i okolic. Nominacji Ćwiąkalskiego nie powstrzymał nawet apel prezydenta, który zdawał się przeczuwać, że nowy prokurator generalny bardziej będzie zainteresowany poszukiwaniem haków na swojego popularnego poprzednika aniżeli efektywną pracą prokuratury
Tę ewidentną porażkę Platformy starały się ukryć media, które w całym wydarzeniu dostrzegły jedynie respekt, z jakim premier Tusk podchodzi do demokratycznych standardów sprawowania władzy, dymisjonując mało sprawnego ministra. Na niewiele to się zdało, bo szybko przeprowadzone sondaże opinii publicznej zdecydowanie wskazały na Ziobrę jako lepszego szefa resortu niż profesor UJ rekomendowany przez PO.
Podobnie rzecz się miała z powołaniem komisji sejmowej do zbadania sprawy Olewnika. Jakoś niewiele było komentarzy, które mówiłyby tu o ewidentnej klęsce Platformy. Zawsze bowiem powołanie takiej komisji jest wyrazem nieufności wobec ekipy aktualnie sprawującej władzę. Zapewne z tego powodu najbliżsi współpracownicy Tuska, marszałkowie sejmu i senatu, jeszcze w przeddzień decyzji premiera wykluczali możliwość powołania takiej komisji. Sprawiedliwy jak zwykle okazał się tylko Tusk.
Z tych porażek Platformy nie należy jednak wyciągać zbyt daleko idących wniosków. Przewaga, jaką ma ona nad PiS, jest w dalszym ciągu ogromna. Przesunięcie pola rywalizacji obu partii na gospodarkę może jednak okazać się punktem zwrotnym, bo chociaż partia Jarosława Kaczyńskiego nie wzbudzała dotąd większego zaufania, gdy chodzi o kwestie ekonomiczne, to PO zdaje się całkowicie grzebać pokładane w niej nadzieje.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 02/2009.