Chociaż o możliwości rezygnacji Donalda Tuska z kandydowania w tegorocznych wyborach prezydenckich wspominano już nie raz, nikt przy zdrowych zmysłach takich prognoz nie traktował poważnie. Rezygnacja premiera z ubiegania się o prawo do zamieszkania w Pałacu Namiestnikowskim zburzyłaby bowiem całkowicie dotychczasową „doktrynę” Platformy, stanowiącą alibi dla miernych efektów rządu.
Fot. Artur Stelmasiak
Wedle tej „doktryny”, uprawiana od dwóch lat przez rząd „polityka nicnierobienia” jest prostą konsekwencją faktu, że na fotelu prezydenckim zasiada zaciekły przeciwnik polityczny, który gotów jest zawetować każdą wypracowaną w pocie czoła ustawę. Po cóż więc się trudzić? Trzeba zaczekać do wyborów i po prostu odebrać mu władzę.
Mamy jeszcze w pamięci nie tak dawne wystąpienia przedstawicieli rządzącej koalicji podsumowujące dwa lata swoich rządów. Wszyscy jak jeden mąż nader skromny bilans swojej działalności usprawiedliwiali potencjalnym zagrożeniem weta ze strony prezydenta. Potencjalnym, bo realne okazało się raczej niewielkie, a w każdym razie nie odbiegające od dotychczasowej średniej z poprzednich kadencji. Wedle tej logiki, prezydent miałby być odpowiedzialny za nieuchwalenie nawet tych ustaw, których projekty nigdy nie powstały.
Dla nikogo nie było też tajemnicą, że jedyną postacią z życia politycznego, która mogłaby skutecznie odebrać obecnemu prezydentowi władzę, jest Donald Tusk. Tylko on jest bowiem w stanie zjednoczyć wszystkich, którym nie podoba się prezydentura Kaczyńskiego. Mówiły o tym nie tylko sondaże, ale i zdrowy rozsądek, bo pierwsze trzy lata obecnej prezydentury rzeczywiście nie były najlepsze. Aż tu nagle okazuje się, że pan premier w poczuciu odpowiedzialności za państwo rezygnuje z ubiegania się o najwyższe stanowisko i zamierza mimo wszystko zająć się realnym rządzeniem.
Decyzja ta jest zaskakująca z co najmniej dwóch powodów. Realizacja nowego planu rządzenia, którego ujawnienie premier zapowiedział nazajutrz po rezygnacji z kandydowania, będzie przecież przebiegała przez co najmniej rok w tych samy warunkach, a więc będzie narażona na prezydenckie weto. Czyżby premier liczył tym razem na taryfę ulgową ze strony prezydenta? Chyba nie. A w takim razie nasuwa się pytanie, czemu premier od początku nie zastosował skutecznej metody przeciwdziałania destrukcyjnej roli prezydenta. Trudno się oprzeć wrażeniu, że PO zmarnowała ostatnie dwa lata.
Po drugie, zdumienie budzi pewność, z jaką Tusk przewiduje sukces w wyborach prezydenckich innego kandydata z Platformy. Może i przesadą jest twierdzenie, że rezygnacja Tuska daje Kaczyńskiemu prezydenturę już w pierwszej turze, ale jakoś trudno jest uwierzyć, by kandydatury Bronisława Komorowskiego czy Radka Sikorskiego mogły zapobiec reelekcji obecnego prezydenta.
Pierwszy z nich ma słabe oparcie w partyjnych strukturach i jest raczej niemożliwe, by zmobilizował do ciężkiej pracy w terenie jakąś większą grupę członków PO. Nie wydaje się też jakoś szczególnie popularny. Funkcja marszałka sejmu nie gwarantuje codziennej obecności w mediach. Ciągną się za nim ponadto niewyjaśnione zarzuty ze sławnego raportu o likwidacji WSI, a ostatnio zapisał się bardzo źle w pamięci potencjalnych wyborców stwierdzeniem, że aby mieć coś do powiedzenia w sprawie funkcjonowania nadzwyczajnej komisji sejmowej (do zbadania afery hazardowej), trzeba najpierw wygrać wybory.
Drugi, choć może liczyć na głosy ludzi przywiązujących wagę do aparycji i dobrych manier kandydata, jest właściwie człowiekiem z nikąd i ma niewielkie szanse pociągnąć za sobą jakieś szersze kręgi społeczne. A już na pewno nie pomoże mu to, że jest renegatem PiS-u. Platforma może oczywiście też sięgnąć po jakieś bardziej egzotyczne kandydatury, choćby Janusza Palkiota. Jeśli nie może być lepiej, to niech przynajmniej będzie śmieszniej.
Dlatego też nie należy się dziwić, że wielu komentatorów deklarację Tuska o rezygnacji z wyborów potraktowała jako blef. Do wyborów wszak jeszcze daleko i premier z takim samym poczuciem odpowiedzialności za państwo jak dziś może za kilka miesięcy zmienić zdanie i wziąć jednak udział w wyborach. Ciekawe tylko, czy nie wyczerpie tym cierpliwości swoich zwolenników, którzy i tak już od pewnego czasu stanowią grupę malejącą.
Decyzja o wycofaniu się z wyborów z całą pewnością nie przyszła premierowi łatwo. Znajdzie się zapewne wielu, którzy uznają to za wynik tchórzostwa. Ponowna porażka oznaczałaby bowiem dla niego śmierć polityczną. Znacznie bardziej prawdopodobny wydaje się jednak inny motyw, a mianowicie chęć ratowania jedności partii, która po jego zaangażowaniu się w kampanię wyborczą i ewentualnym przeniesieniu do pałacu prezydenckiego narażona byłaby na bezpardonową walkę o schedę po nim. Nie zmienia to faktu, że najnowsza decyzja Tuska to unik, o którym tak naprawdę nie wiadomo, czy będzie mu przez zwolenników wybaczony.
Zbigniew Borowik
Artykuł ukazał się w numerze 02/2010.