Do tego, aby uzyskać środki niezbędne do życia, potrzebujemy pracować. Nie każda praca przynosi jednak korzyści wspólnocie, jaką jest społeczeństwo. Prace społecznie użyteczne wymagają od wykonujących je sporych kwalifikacji, a z tym ostatnio coraz gorzej.
Na wstępie warto dla potrzeb tego artykułu poczynić pewne rozróżnienie. Praca w ujęciu działu fizyki, który zajmuje się ruchem, czyli mechaniki, to w największym uproszczeniu wielkość będąca wynikiem pomnożenia siły użytej do przemieszczenia danego ciała przez pewien odcinek przestrzeni. To jest jedna z definicji pojęcia pracy jako zjawiska fizycznego. Z punktu widzenia wiedzy o społeczeństwie za pracę należałoby natomiast uznać wszelkie działania zmierzające do wytworzenia określonych towarów czy usług. To także definicja będąca pewnym uproszczeniem, ale na potrzeby zrozumienia zjawisk, o których chcę Państwu opowiedzieć, może być przydatna.
Kto ma pracować?
Nikt lub prawie nikt nie pracowałby, gdyby nie musiał. Praca wydajna, zmierzająca do uzyskania potrzebnych do życia dóbr, jest po prostu ciężka i nieprzyjemna. Człowiek w sposób naturalny unika nieprzyjemności, a zabiega o osiąganie przyjemności, podobnie jak zwierzęta. W odróżnieniu od zwierząt potrafimy jednak nauczyć się wykonywania żmudnych, nieprzyjemnych i trudnych czynności, które później wykonujemy już sami, zmotywowani wewnętrznie. Przez całe wieki ludzie, aby uzyskać potrzebne im do życia dobra, musieli wykonywać mniej lub bardziej uciążliwą pracę. Polowanie, wznoszenie domów, praca na roli, transport i konserwacja żywności – wszystko to wymagało umiejętności i dużego wysiłku fizycznego. Oczywiście, już na jakimś wczesnym etapie kształtowania się ludzkich wspólnot powstawała tendencja, by zrzucać ciężar pracy fizycznej na barki innych ludzi. W największym uproszczeniu – chłop czy niewolnik trudził się na polu, a pan korzystał z owoców jego trudu. Wiele tysiącleci później Karol Marks i Fryderyk Engels, analizując kolejne formacje społeczno-ekonomiczne, doszli na tej podstawie do pewnej koncepcji historiozoficznej, która przyjęła z czasem formę praktyki rewolucyjnej. Ponieważ owoce pracy są dzielone niesprawiedliwie, należy wywrócić cały system społeczny i stworzyć nowy ustrój, komunizm, w którym zapanuje wreszcie sprawiedliwość i każdy będzie otrzymywał godziwe plony swojej pracy. Te próby znalazły ostateczny kształt w sieci sowieckich łagrów.
W sytuacji, gdy rynkiem rządzą naturalne prawa podaży i popytu, ludzie starają się wymieniać towarami i usługami. Być może dochodzi do większych czy mniejszych niesprawiedliwości, ale jako całość system produkuje dobra, które są potrzebne ludziom do życia – i to na coraz wyższym, coraz wygodniejszym poziomie. Wszelkie próby regulowania tych kwestii centralnie, wprowadzania jakiejś „sprawiedliwości społecznej” prowadzą w najlepszym razie do zubożenia społeczeństwa, a w najgorszym do powstania nieludzkiego systemu koncłagrów.
Kluczowa kwestia – kwalifikacje
Istnieje prosta zależność między zdolnością do wykonywania określonej pracy a posiadanymi kwalifikacjami. Niegdyś, w społecznościach znajdujących się na niskim stopniu rozwoju cywilizacyjnego, kwalifikacje do pracy zdobywało się stosunkowo łatwo. Jednymi z najważniejszych były siła i kondycja fizyczna. Młody chłopiec stawał się zdolny do pracy po osiągnięciu kilkunastu lat. Tropienia zwierząt, oprawiania upolowanej zwierzyny, pasania owiec czy uprawy roli uczył się najczęściej pod okiem ojca. Tak było przez wieki, a nawet tysiąclecia. Wraz z rozwojem cywilizacji i pojawianiem się coraz to nowych, bardziej zaawansowanych technologii powstała potrzeba zdobywania wyższych kwalifikacji, by móc wykonywać bardziej złożoną pracę. Mistrz murarski wznoszący skomplikowaną budowlę, miecznik wykuwający miecze czy krawiec szyjący drogą szatę to byli już wysoce wykwalifikowani specjaliści, którzy zdobywali swój fach w toku długoletniej nauki. Ciekawą instytucją, w której zdobywało się kwalifikacje w sposób usystematyzowany, były cechy rzemieślnicze miast średniowiecznej Europy. Wraz z rewolucją przemysłową kwestia zdobywania umiejętności zawodowych stała się jeszcze bardziej istotna na rynku pracy. Do obsługi coraz bardziej złożonych maszyn potrzebni byli coraz lepiej wykwalifikowani fachowcy. Niepiśmienny robotnik mógł zaoferować wyłącznie własną siłę fizyczną, a to pozwalało mu wykonywać tylko najgorzej płatne, najbardziej męczące rodzaje prac fizycznych. Oczywiście, istniała od czasów starożytnych pewna kategoria prac wymagająca kwalifikacji, a niezwiązana bezpośrednio z fizycznym trudem. O niej również powinniśmy pamiętać, bo z niej wywodzi się wiele problemów trapiących współczesne społeczeństwa. Już Arystoteles zauważał, że prawdziwie wolny jest człowiek, który nie musi wykonywać pracy fizycznej, by zdobyć środki na swoje utrzymanie. Nazwa całego systemu edukacji, jaki obowiązywał w Europie od końca starożytności, wywodzi się z tego przekonania. Septem artes liberales, to w rzeczywistości siedem sztuk dających wolność – wolność od konieczności ciężkiej pracy fizycznej. Tak powstawała klasa klerków, ludzi posiadających rzadkie, cenne kwalifikacje, pozwalające im zajmować się pracą intelektualną. Przez całe wieki była to klasa stosunkowo nieliczna, w Europie łacińskiej dodatkowo jeszcze mająca specyficzny charakter. Znaczna część osób, które zdobyły wykształcenie, trafiała do stanu duchownego, gdzie z definicji nie zakładała rodzin.
Od czasów rewolucji przemysłowej w krajach zachodnich zaczęła stopniowo wzrastać liczba osób wykształconych. Działało tu swoiste sprzężenie zwrotne – z jednej strony potrzeba było coraz więcej dobrych inżynierów i majstrów, stąd rozwój szkół politechnicznych, z drugiej zdobycze cywilizacyjne pozwalały na upowszechnienie edukacji. Ludzie zdobywający wykształcenie, „kończący szkoły”, jak wówczas mówiono, zwiększali swoje możliwości zawodowe. Stawali się częścią tej klasy społecznej, która mogła wykonywać prace kierownicze, wolne zawody, kształtować społeczne trendy. Była to więc grupa w jakiś sposób uprzywilejowana, również w sensie ekonomicznym. Nic zatem dziwnego, że robotnik czy rolnik w wieku XX marzył, by swoje dziecko posłać na studia i wykształcić na lekarza, nauczyciela lub inżyniera.
Stan ten zaczął się zmieniać w drugiej połowie XX wieku. Najpierw w USA, gdzie po wojnie, w ramach różnego rodzaju bonusów i gratyfikacji dla weteranów, na uniwersytety trafiła masa byłych żołnierzy, którzy w innej sytuacji nigdy nie zdobyliby wyższego wykształcenia. Proces ten spotęgował się jeszcze w latach sześćdziesiątych, gdy liczne amerykańskie szkoły wyższe zasiliło pokolenie boomu demograficznego z lat powojennych. Podobne procesy, z pewnym opóźnieniem, zaczęto obserwować również w rozwiniętych krajach zachodniej Europy. Do Polski wszystkie te zjawiska dotarły z opóźnieniem związanym z tym, że przez dekady przebywaliśmy za „żelazną kurtyną”. W latach dziewięćdziesiątych rozpoczęła się transformacja. Pamiętamy dobrze jej początek, gdy posiadanie jakichkolwiek wyższych studiów gwarantowało posadę i to posadę kierowniczą w dużej firmie. Od tamtej pory zmieniło się wiele. Powstały liczne uczelnie, rokrocznie wypuszczające na rynek pracy tysiące absolwentów. Znaczną część tych młodych ludzi stanowią adepci takich kierunków, jak antropologia kulturowa, historia, archeologia, filozofia, czyli dziedzin nauki społecznej i humanistycznej. Osoby te mają dość duże mniemanie o swoich kompetencjach, bo przecież ukończyły studia. Oczekują od społeczeństwa godziwej pracy, pozwalającej żyć na wysokim poziomie, bo tak było przez wieki. Jednocześnie nie posiadają żadnych lub prawie żadnych autentycznych kompetencji zawodowych, które pozwalałyby im wykonywać jakąś potrzebną, pożyteczną pracę. Na portalach, w zakładce „Szukam pracy”, mamy informacje o poszukiwanych frezerach, informatykach czy spawaczach, ale nie ma ofert dla antropologów, historyków czy politologów.
Można tu oczywiście postawić pytanie o kształt szkolnictwa wyższego oraz o cele, jakim ma służyć. Czy wiedza jest wartością samą w sobie i należy ją zdobywać, nie oglądając się na kwestie praktyczne, tak jakby chciał Arystoteles? Jednak ten sam Arystoteles zakładał, że na studiowanie filozofii mogą sobie pozwolić wyłącznie osoby pozbawione trosk związanych z zapewnieniem środków do życia, odpowiednio majętne. Czy zatem studia wyższe nie powinny być bardziej dostosowane do sytuacji na rynku pracy i „dostarczać” mniej więcej tylu magistrów filologii norweskiej, ilu polski rynek potrzebuje?
Tutaj dochodzimy do kolejnej sprawy – studia wyższe jako intratna działalność komercyjna. Studia techniczne czy medyczne są zwyczajnie kosztowne. Trzeba zapewnić odpowiednią liczbę laboratoriów, tuneli aerodynamicznych, miejsc badawczych, maszyn i aparatury pomiarowej. Znacznie prościej jest zorganizować studia z nauk społecznych lub humanistycznych. Tutaj wystarczy tylko salka wykładowa, krzesła i rzutnik wraz z tablicą. Z perspektywy młodego człowieka ważne jest również to, że na studiach politechnicznych trzeba się naprawdę dużo uczyć i dużo liczyć. Kulturoznawstwo jest znacznie przyjemniejsze do studiowania…
Filantrop rękę ci poda...
W efekcie uczelnie prywatne i państwowe wypuszczają rokrocznie kolejne rzesze absolwentów kierunków humanistycznych. Jest to zjawisko typowe dla wielu rozwiniętych społeczeństw zachodnich. Na rynku pracy znajduje się duża i stale rosnąca liczba młodych ludzi, z dyplomami studiów wyższych niedających im żadnych realnych kwalifikacji zawodowych. Jednocześnie ludzie ci mają bardzo wysokie oczekiwania co do swojej pozycji społecznej i ekonomicznej. Upraszczając nieco i uśredniając – oczekują, że społeczeństwo da im „godną pracę”. Godna praca jest przede wszystkim dobrze płatna, pozwalająca korzystać ze wszystkich zdobyczy cywilizacji i z uciech życia oraz dająca wysoki prestiż społeczny. Jednocześnie ludzie ci często gardzą bezbrzeżnie pracownikami fizycznymi i sama pracą fizyczną, wymagającą zupełnie innych umiejętności niż kulturoznawstwo. W efekcie mamy coraz większą rzeszę mniej lub bardziej sfrustrowanych młodych. Poddani są z jednej strony ogromnej presji współczesnej kultury masowej, nastawionej na nieograniczoną konsumpcję, z drugiej nie posiadają żadnych kwalifikacji zawodowych, które pozwalałyby wykonywać potrzebną, dobrze płatną pracę. To głównie mieszkańcy wielkich miast, elektorat aspirujący, jak to się mówi. To nimi od dawna interesują się różnego rodzaju fundacje, stowarzyszenia, instytucje oferujące posady państwowe i niepaństwowe. Całe sieci przeróżnych struktur, na których czele stoją czasem znani filantropi. Ich celem jest oferowanie pracy, często czysto fikcyjnej, osobom o dużych oczekiwaniach, ale bez umiejętności. Oczywiście, nie za darmo.
Być może tutaj odnajdujemy jedną z przyczyn tego, że wielkomiejski aspirujący elektorat tak chętnie popiera politycznie partie lewicowo-liberalne. Bo ich chlebodawcy, wielcy dobroczyńcy ludzkości, też takie partie popierają.
Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 4/2024
/ab