O alarmujących wynikach dzietności w Polsce dyskutujemy od miesięcy. Sytuacja jest nie tylko niepokojąca, ale wręcz katastrofalna: współczynnik dzietności w Polsce wynosi obecnie 1,3, a do zapewnienia prostej zastępowalności pokoleń potrzeba co najmniej 2,1. Takiej sytuacji nie było u nas jednak od lat – i nic nie wskazuje na to, że mogłoby się to zmienić. Tymczasem nowe badania Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę wskazują jasno: współczesna Polka w czasie swojego życia urodzi raczej jedno niż dwoje dzieci. Tym, czego potrzebujemy, nie jest już nawet zwiększenie dzietności – ale wielodzietność.
Prośbą czy groźbą? Nakazami czy zachętami? Wydaje się, że na Polaków nie zadziała już nic, skoro nawet program 500+ przyniósł jedynie chwilowy wzrost liczby urodzeń (i to nie tak wielki, żeby cokolwiek zmienił). Pierwotnie miał być zachętą właśnie do tego, aby rodzice decydowali się na więcej niż jedno dziecko. I to słuszna droga, bo z punktu widzenia przyszłości państwa jedno dziecko nie wystarczy. Jednak po kilku latach od wprowadzenia tego najbardziej znanego programu wsparcia dzietności nie tylko nie jest lepiej, ale sytuacja jeszcze się pogorszyła.
Polacy marzą o „parce”
Jeszcze do niedawna można było zachować większy optymizm, bo z badań (CBOS, 2019) wynikało, że modelem rodziny najbardziej preferowanym przez Polaków była rodzina 2+2. Statystycznie marzyliśmy więc o „parce” – bo jak już dwoje, to wiadomo, że najlepiej chłopiec i dziewczynka.
Sama mierzyłam się z tym powszechnym stereotypem „idealnej rodziny” w czasie, gdy byłam jeszcze mamą dwójki maluchów, a do tego właśnie chłopca i dziewczynki. Niezliczoną ilość razy słyszałam od sąsiadów, rodziny czy nawet przypadkowo mijanych przechodniów zachwyty nad tym, jak nam się „poszczęściło” i teraz… mamy już spokój. W końcu po co komu więcej dzieci, skoro osiągnął już ten wymarzony obraz rodziny.
Być może to właśnie ten stereotyp, hołubiony chyba szczególnie przez pokolenie obecnych dziadków, wpłynął na to, że już od lat 80., czyli ostatniego znaczącego wyżu demograficznego, poziom dzietności systematycznie spada.
Ostatnie, bardzo głośne i szeroko omawiane w mediach badania (CBOS, 2022) pokazały jeszcze gorszy obraz: blisko 70% Polek nie planuje dzieci w ogóle. I choć można mieć pewne uzasadnione wątpliwości co do metodologii tych badań i tym samym ich wyników, to nawet pobieżna, subiektywna obserwacja potwierdza, że dzieci coraz częściej postrzegane są jako ciężar, niewygodne i niepotrzebne zobowiązanie. A na taką modę nie pomogą ani zachęty, ani ułatwienia.
Co mogłoby pomóc? W długofalowej perspektywie być może odwrócenie tejże mody i ponowne wypromowanie rodziny. Ale nie rodziny „idealnej”, z mamą, tatą, synkiem i córeczką. Potrzebujemy mody na wielodzietność.
„Idzie 500+”
Tymczasem zamiast mody mamy grubą ścianę stereotypów, które wydają się nie do ruszenia.
Pierwszy z nich to oczywiście wyobrażenie „typowej” rodziny wielodzietnej, która żyje z tzw. socjalu. Od czasu wprowadzenia w 2015 roku programu 500+ powszechnym przytykiem pod adresem rodzin wielodzietnych jest szybkie przeliczenie liczby dzieci na sumę wsparcia otrzymywaną od państwa. I tak rodzina, która idzie ulicą z czworgiem dzieci, może o sobie usłyszeć prześmiewcze: „idą dwa tysiaki”, a rodzice siódemki ustawili się jeszcze lepiej, bo mają w domu „biegające trzy i pół tysiąca”. Trudno powiedzieć, skąd wzięło się przekonanie, że do utrzymania i wychowania czwórki pociech wystarczą te sławne 2000 zł, ale – zwłaszcza wśród młodych i bezdzietnych – jest ono dość powszechne.
Drugi stereotyp, typowo ekonomiczny i mocno powiązany z systemem socjalnym wspierającym rodziny, to założenie, że rodzice dużych rodzin nie pracują, a już z pewnością nie pracują matki. W końcu po co, skoro utrzymuje ich państwo.
Z tym przekonaniem też zetknęłam się sama, w jednej z internetowych dyskusji. Temat był odległy od rodzicielstwa, a jednak argument o tym, że jestem mamą wielodzietną, świetnie nadał się jako „uciszacz”.
„Co więcej, podziwiam tupet/odwagę/brak wstydu, że jako osoba, która de facto obecnie jest społecznym pasożytem, potrafisz publicznie wyrażać swoją opinię w tematach ekonomii i gospodarki kraju. Kawał hipokryzji” – przeczytałam w jednym ze skierowanych do mnie komentarzy. Częściowo była to wówczas prawda: w tamtym czasie pracowałam tylko dorywczo na zlecenia, a do tego zdalnie.
Pogarda wobec matek, które „narobiły sobie dzieciaków” i ich jedynym zajęciem jest „siedzenie w domu”, jest czymś zupełnie powszechnym, nawet jeśli coraz częściej mówi się też o tym, że opieka nad dziećmi, a zwłaszcza nad kilkorgiem dzieci, niewiele ma wspólnego z siedzeniem. Wciąż jednak rodzinom, które nie decydują się na oddanie dziecka do żłobka czy przedszkola i rezygnują z pracy zawodowej mam, obrywa się jak mało komu. Niewiele chyba pomagają tłumaczenia, że dla dzieci, zwłaszcza w okresie niemowlęcym, mama jest najlepszym opiekunem i nie zastąpi jej nawet najlepszy żłobek ani żadne pieniądze. Więź z inną bliską osobą (np. babcią) jest już lepszym rozwiązaniem, ale nie każdy ma choćby taką możliwość czy chęć.
A z punktu widzenia społeczeństwa ta domowa praca mam jest nie do przecenienia. To przecież one wychowują przyszłe pokolenie, a dzięki swojej stałej obecności i pracy wkładanej we wsparcie rozwoju dziecka mają szansę zrobić to znacznie lepiej niż jakakolwiek placówka.
Co więcej – może i ten stereotyp warto rozwiać. Z raportu „Wielodzietni w Polsce 2016” wynika, że 45% mam wielodzietnych pracuje zawodowo.
Ilość kontra jakość
Ale oprócz stereotypów o tym, że rodziny wielodzietne żyją jak pączki w maśle za pieniądze innych, ciężko pracujących ludzi, dużą popularnością cieszy się też inny: że więcej dzieci to gorsze wychowanie.
Pisarka i podcasterka Joanna Okuniewska wprost mówi o tym, że będąc mamą jedynaczki, nie planuje mieć już więcej dzieci i to właśnie dlatego, że w ten sposób odebrałaby swojej córce część swojego czasu i uwagi, a do tego obciążyłaby ją koniecznością dogadywania się z rodzeństwem:
„Nie chcę, by moje dziecko musiało rywalizować z kimś o uwagę, żeby coś mi w jego potrzebach umknęło. Wiem, że nie mam aż tak wielu emocjonalnych zasobów na to, żeby rozciągnąć dobę jeszcze bardziej i poza pracą, obowiązkami domowymi i budowaniem bliskości z partnerem i dzieckiem, dodać do tego jeszcze jednego malucha” – opowiada dziennikarce Marcie Brzezińskiej-Waleszczyk.
Podobny pogląd podziela dziś wielu młodych rodziców i wiele osób myślących o rodzicielstwie. To dla nich oczywiste, że każde kolejne dziecko odbiera temu pierwszemu uwagę, czas i troskę rodziców, dodatkowo uszczuplając finanse rodziny i możliwość zapewnienia jedynakowi „wszystkiego, co najlepsze”. W domniemaniu „najlepsze” są oczywiście tony zabawek, markowe ubrania, zagraniczne wyjazdy i tydzień zapchany zajęciami pozalekcyjnymi.
I tu być może częściowo trzeba przyznać im rację: więcej dzieci to także wyższe koszty utrzymania. Rodziny wielodzietne niejednokrotnie muszą bardziej się nagłowić, skąd wziąć pieniądze na to, aby zapewnić swoim pociechom wszystko, czego potrzebują. Ale może dzięki temu lepiej też widzą to, czego tak naprawdę nie potrzebują?
Popularne powiedzenie, że w rodzinie miłość się mnoży, kiedy się ją dzieli, powinno też wystarczyć za odpowiedź na zarzuty, że więcej dzieci to mniej czasu i uwagi dla każdego z nich. Bo w kwestiach wychowawczych rodzice wielodzietni muszą poszczycić się nie lada umiejętnościami, a ze względu na większe problemy często bardziej angażują się w opiekę nad dziećmi. I tym bardziej się starają, aby czas, którego nie mają za dużo, dobrze wykorzystać i znaleźć chwilę na rozmowę i czułość z każdym z dzieci.
Statystyczne „dziecioroby”
W społecznej świadomości rodziny wielodzietne to zatem te biedne, nieradzące sobie, korzystające z opieki społecznej i innych instytucji pomocowych i często zadowolone z tego stanu rzeczy. A to, że w rodzinie urodziło się więcej niż dwoje czy troje dzieci, z pewnością jest wynikiem przypadku i nieumiejętności „zabezpieczenia się” przed ciążą, a nie planowania czy świadomej decyzji. Jeśli dzieci postrzegamy jako ciężar i utrudnienie w realizacji życiowych planów i marzeń, to być może rzeczywiście trudno zrozumieć, że posiadanie gromadki maluchów może być zamierzone, a każde z takich dzieci jest postrzegane jako dar i dodatkowa radość.
To, co wciąż umyka opinii publicznej, to fakt, że dziś rodzina wielodzietna to coraz częściej taka, która powstała z prawdziwej miłości i decyzji. A od rodziny z jednym czy dwójką dzieci różni się głównie tym, że o swoje dzieci musi zatroszczyć się „bardziej” – bo wszystko w niej mnoży się razy kilka. Ze względu na zwiększone potrzeby – wszelkiego rodzaju, bo i te materialne, i organizacyjne, wychowawcze, emocjonalne – rodzice wielodzietni to trochę „superbohaterowie” rodzicielstwa. Zdolności organizacyjne, które muszą posiąść, wykraczają poza zgranie ze sobą życia zawodowego i prywatnego, bo ich życie prywatne dzieli się na kilka małych istot, z których każda ma indywidualne potrzeby. Umiejętności wychowawcze, począwszy od rozwiązywania pięciu konfliktów naraz, a skończywszy na wytrzymaniu kilku burz hormonalnych (niekiedy zazębiających się czasowo), muszą wejść na poziom, o jakim pewnie nawet nie śniło się tym, którzy zarzucają wielodzietnym bezmyślne „dziecioróbstwo”, które kończy się brakiem „jakości” w opiece nad potomstwem. A to, że wieczorami mama ani tata nie mają już siły nawet wstać z podłogi po uśpieniu najmłodszych dzieci, nie oznacza, że cokolwiek może równać się z radością patrzenia, jak ze słodkich (albo mniej słodkich) maluchów wyrastają mądrzy i dobrzy ludzie.
Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 2 | kwiecień-czerwiec 2023
/mdk