12 września na ekrany polskich kin wszedł film pt. Triumf serca, opowiadający o ostatnich dniach życia św. Maksymiliana Kolbe. Obraz niezwykły nie tylko ze względu na temat, ale także historię powstania.
Film nie jest, jak to może sugerować tytuł artykułu, wielkobudżetowym hollywoodzkim obrazem z gwiazdami pierwszej wielkości w obsadzie. Wręcz przeciwnie, to niezależna produkcja, stworzona za jakieś pół miliona dolarów pochodzących ze społecznej zbiórki. Skromny budżet również nie jest wadą, bo dzięki niezależności twórcy stworzyli dzieło głębokie, pełne siły i poruszające. Co raczej byłoby trudne, gdyby film powstawał w jednej z wielkich wytwórni „fabryki snów”.
Koniec jako początek
Ale od początku. Triumf serca to pierwszy film fabularny o tym, co działo się w bunkrze głodowym, do którego wtrąconych zostało dziesięciu więźniów obozu w Oświęcimiu za karę, że komuś udało się uciec z tego piekła. Dotychczasowe obrazy o Maksymilianie Kolbe kończyły się w tym miejscu, gdzie Triumf… się rozpoczyna. Jak pamiętamy, podczas wyznaczania ofiar zamiast Franciszka Gajowniczka zgłosił się ojciec Kolbe. Przed obozowym pawilonem w dwuszeregu stoi grupa więźniów, a komendant wskazuje trzęsących się ze strachu nieszczęśników.
Przyznam, że idąc do kina, miałem mieszane uczucia: zastanawiałem się, jak amerykański reżyser poradzi sobie z opowiedzeniem tego dramatu bez powierzchowności, zbytniego eksponowania fizyczności, a przede wszystkim z dotarciem do wnętrza głównego bohatera i jego towarzyszy. I tu bardzo pozytywne zaskoczenie. Film bynajmniej nie jest „po amerykańsku” płytki i nie skupia się głównie na wywołaniu u widza spontanicznych emocji, choć wrażeń nie brakuje.
Wątek osobisty
Anthony D’Ambrosio ciężko chorował, co doprowadziło go do depresji. Nie wychodził z domu, nie tworzył. W takiej sytuacji pojawił się w jego życiu Maksymilian Maria Kolbe. Wtedy powstała swoista relacja, która ma swoją historię i dramaturgię (polecam wywiad z Anthonym D’Ambrosio na e-civitas.pl - link poniżej). Dzięki temu reżyser nie tylko poznał historię polskiego świętego, ale także zrozumiał jego postawę, filozofię i motywy działania, a co za tym idzie – wiarę. I owo zrozumienie pozwoliło Amerykaninowi zrobić film nietuzinkowy, głęboki i skłaniający do myślenia.
Historia umierania dziesięciu mężczyzn w bunkrze głodowym została przez niego tak rozpisana w scenariuszu, że widz ani przez chwilę się nie nudzi. Każda z postaci ma tu swoją historię, którą poznajemy z dialogów lub retrospekcji. Jest miejsce na dramat wojny, prawdziwą męską przyjaźń, porzuconą miłość czy „porachunki z Panem Bogiem”. Wierzący i ateista, stary Żyd i niespełniony pisarz, katolicki zakonnik i żołnierze września oraz pozostali stanowią swoistą reprezentację polskiego społeczeństwa, a nawet szerzej – ludzkości, nadając filmowi wymiar uniwersalny.
Zwycięstwo człowieczeństwa
Na dnie tego piekła samotny kapłan podejmuje walkę o godność, człowieczeństwo i dusze swoich współwięźniów. Przyznam, że idąc na film, właśnie tego wątku bałem się najbardziej. Czy nie będzie patetycznie, „kościółkowo” lub płytko jak w propagandzie? Ale nie. D’Ambrosio nie idzie na skróty i łatwiznę. Przekłada ten dramat na język filmowy tak, że wszystkie postawy są przekonujące, żywe, a przeżycia wewnętrzne bohaterów prawdziwe. Nie braknie tu także emocji, które u wielu widzów płci obojga wywołają łzę wzruszenia.
Innym wątkiem filmu jest swoisty pojedynek pomiędzy komendantem obozu a Kolbem. Świetnie podkreślono to na plakacie reklamującym film, gdzie widzimy twarze obu antagonistów. Niemiec chce spektakularnie złamać sławnego zakonnika, co miało być dla niego ideowym triumfem i dać możliwość awansu na stanowisko w Berlinie.
Kilka uwag ogólnych
Na pochwałę zasługują zdjęcia. Przemyślane, dopracowane, doświetlone i klimatyczne. Braki w funduszach i ograniczony czas na realizację nadrabiano kreatywnością i pracowitością. Operator Andrew Q. Holzschuh nie raz na kolanach przemieszczał się między aktorami, szukając najlepszego ujęcia. Uważni widzowie dostrzegą wyraźną inspirację twórczością sławnych malarzy, w tym szczególnie Caravaggia. Obrazu dopełnia muzyka. I jak to w amerykańskim kinie, jest w punkt.
Czy jest to film bez wad, arcydzieło? Nie. Obraz, siłą rzeczy, jest anglojęzyczny, a obsada międzynarodowa (Polska, USA, Serbia, Ukraina, Wielka Brytania) i nie wszyscy aktorzy dobrze sobie z tym poradzili. Przy okazji taka dygresja – Marcin Kwaśny w jednym z wywiadów przyznał, że rolę Kolbego dostał jakby przypadkiem, bo ani nie pasował do bohatera fizycznie, ani jego CV nie przekonało twórców. Decydujące było dopiero przesłuchanie, podczas którego doskonała angielszczyzna aktora zrobiła takie wrażenie na reżyserze, że ten wprosił się do domu państwa Kwaśnych, aby jeszcze upewnić się w słuszności wyboru.
Zabrakło mi pociągnięcia wątku samego Gajowniczka, choćby w formie krótkiej informacji na końcu filmu, że przeżył i był obecny na kanonizacji Maksymiliana Kolbego w Watykanie w 1982 roku.
Jeśli jeszcze to nie wybrzmiało, to podkreślam, film jest mocny, bo opowiada o rzeczach przełomowych i ostatecznych. Reżyser wchodzi głęboko w dusze swoich bohaterów, pokazując ich zmagania nie tylko ze straszliwą rzeczywistością umierania z głodu, ale także z własnymi demonami. I obie te walki stają się jednym zwycięskim bojem.
Historia dopisała następujący epilog do wydarzeń opowiedzianych w filmie: po śmierci Maksymiliana i jego towarzyszy w bunkrze głodowym władze obozu zrezygnowały z tej formy karania osadzonych za ucieczkę innych więźniów. Dlatego niespełna dwa lata później Witold Pilecki mógł uciec z Auschwitz, nie narażając nikogo na śmierć.
Triumf serca, reż. Anthony D’Ambrosio, Polska, USA 2025
Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 4/2025

/mdk