Uświadomiłam sobie w rozmowie z ośmioletnimi wnuczkami, że wydaje im się, że historia rodziny to rodzice i dziadkowie, a wcześniej nie było nic. Pokazałam im zdjęcia ich prababek i pradziadków, były naprawdę zdumione i z wielkim zainteresowaniem je oglądały – opowiada Ewa Belina-Brzozowska. – Tradycja jest kluczowa we wszystkich warstwach, bez świadomości własnego pochodzenia trudno jest rozmawiać o wielu rzeczach – dodaje jej mąż, Antoni.
Rodzina z historią
Pani Ewa, z domu Szlenkier, pochodzi z rodziny znanych warszawskich przemysłowców i filantropów, którzy na przełomie XVII i XVIII wieku przybyli z Niemiec i osiedlili się na terenie Polski, stając się jej wzorowymi obywatelami. Do największego rozkwitu ich majątku doprowadził na przełomie XIX i XX w. Karol Jan Szlenkier, pradziad Ewy. Był słynny nie tylko z uwagi na rozmach swoich inwestycji, ale i troski o pracujących w jego fabrykach robotników. Zainteresowanie sprawami społecznymi oraz działalnością filantropijną odziedziczyły po nim następne pokolenia.
Historia związków arystokratycznej rodziny pana Antoniego z Polską jest znacznie starsza, bo sięga aż tysiąca lat wstecz. Wówczas to ród Belina z Czech osiadł na naszych ziemiach. Rodzina przez lata zgromadziła majątek ziemski na Podolu, szacowany na kilkadziesiąt tys. hektarów. Brzozowscy słynęli z nowoczesnego i osobiście sprawowanego administrowania swoimi dobrami oraz działań społecznych i opiekuńczych, skierowanych ku poddanym, społeczności żydowskiej, jak i innym potrzebującym.
Obie rodziny zapisały piękną kartę w historii Polski. Ich majątki przepadły podczas rewolucji bolszewickiej i w wyniku II wojny światowej. Dziś państwo Ewa i Antoni Belina-Brzozowscy, wzorem przodków, prowadzą działalność społeczną i charytatywną. W swoim Dworze Brzozówka organizują koncerty i wernisaże. Dbają o dziedzictwo poprzednich pokoleń. Jako rodzice siedmiorga dzieci i dziadkowie dwudziestki szóstki wnucząt mają je komu przekazać.
Wychowanie do pamięci
– Zawsze podkreślam, że nie ma znaczenia skąd kto pochodzi, tylko żeby wiedział, że wywodzi się z rodziny chłopskiej, robotniczej, ziemiańskiej, szlacheckiej, przemysłowców czy jakiejkolwiek innej – mówi z naciskiem pan Antoni. – Bo jak człowiek się wstydzi własnego pochodzenia, to jest zły znak. Nie da się oderwać od tego, co było kiedyś, nikt nie jest „no name”, a wszystko zaczyna się od rodziny. Tradycja jest kluczowa dla każdej warstwy, bez świadomości własnego pochodzenia trudno jest rozmawiać o wielu rzeczach, i dodaje: – nigdy nie poznałem swoich dziadków, a babcie zmarły, kiedy byłem dzieckiem. Mama przekazywała mi sporo różnych historii rodzinnych, ale często brakowało atmosfery, odpowiedniego czasu, albo i chęci do słuchania. Zachowanie tradycji, bez względu na to, z jakiej pochodzi się warstwy społecznej, wcale nie jest łatwe.
Do uświadomienia sobie, jak ważne jest dla nas dziedzictwo poprzednich pokoleń trzeba niekiedy dojrzeć, poczekać, aż dzieci wyrosną z pieluch, zgromadzić trochę życiowego doświadczenia
i wygospodarować czas na zagłębianie się w rodzinne dzieje:
– Mamy to szczęście, że posiadamy duży zbiór historycznych fotografii. W młodym pokoleniu dokonał się niemalże cud, bo jeden z synów pięknie odbił ich komplet dla wszystkich i nagle obecni czterdziestolatkowie zaczęli interesować się historią rodziny, szukać wiadomości o niej – opowiada pani Ewa. – Są też różne zapiski. Wielu przedstawicieli rodziny Brzozowskich pozostawiło wspomnienia, które nie zostały opublikowane, ale które staramy się kserować i sobie nawzajem udostępniać. Mój dziadek Zbigniew Rozmanit, który również był przemysłowcem, napisał bardzo ciekawe wspomnienia. Mawiał, że w życiu liczy się wyrozumiałość i odpowiedzialność. Tę swoją dewizę przekazał córkom. W latach wczesnej młodości zostały bez ojca, tylko z matką. Dziadek spędził kilka lat w stalinowskich więzieniach, niesłusznie skazany. Wartości wpojone w młodości pozwoliły jego córkom zachować kręgosłup moralny i postawę, dzięki której wiedziały czego się w życiu trzymać.
Jak ważny jest ten międzypokoleniowy przekaz wartości i tradycji w rodzinie pokazują też inne historie:
– Jeden z naszych synów wydobył z watykańskiego archiwum dokument potwierdzający nadanie tytułu hrabiego rzymskiego przez papieża Leon XIII pradziadowi męża Karolowi Belina Brzozowskiemu w 1897 roku za pomoc, jaką jego rodzina udzieliła bł. o. Janowi Beyzymowi, misjonarzowi, przy budowie szpitala dla trędowatych na Madagaskarze. W dokumencie przytaczane są również zasługi przedstawicieli wcześniejszych pokoleń rodu Brzozowskich dla kościoła rzymsko-katolickiego. Tak, jak uważa mąż – nie żyjemy w próżni, nie jest tak, że wszystko liczy się od daty naszego urodzenia, są wcześniejsze pokolenia ze swoim wkładem, dorobkiem, wyrzeczeniami, wykształceniem – zaznacza pani Ewa. – Dzieciom przekazujemy nie tylko geny, ale i historię. W rozmowie z ośmioletnimi wnuczkami uświadomiłam sobie, że im się wydaje, że historia rodziny to rodzice i dziadkowie, a wcześniej nie było nic. Więc pokazałam im zdjęcia ich prababek i pradziadków. Były naprawdę zdumione, ale z wielkim zainteresowaniem je oglądały.
Wychowanie do wiary i zasad
Przekazanie kolejnym pokoleniom tradycji jest współcześnie niełatwym zadaniem. Dorastające dzieci częstokroć gubią depozyt wiary i przekonania wpojone im w rodzinnym domu. Pani Ewa uważa, że osiągnięcie przez dziecko metrykalnej dorosłości i pójście na studia wcale nie równa się z dojrzałością i zachęca rodziców, by zbyt szybko nie rezygnowali ze swoich rodzicielskich obowiązków:
– Dzisiaj młody człowiek jest pozbawiony swojego szerokiego środowiska. Ma rodziców i szkołę, w dobrym przypadku jakąś organizację, do której należy – i to wszystko. Dawniej wokół dorastającego człowieka była wielopokoleniowa rodzina plus całe środowisko – czy to wieś, czy znajomi, ciocie, wujkowie, czyli ludzie, którzy myśleli podobnie i dawali potwierdzenie dla wartości wyniesionych z domu.
– Zabierałam swoje dzieci do wszystkich prac, jakie wykonywałem w gospodarstwie i przedsiębiorstwie – wspomina pan Antoni – jak orałem, to brałem do orki, jak budowałem, to budowali razem ze mną, jak trzeba było ładować worki z paszą, to ładowali worki z paszą. Ważne jest, by coś umieć w życiu.
– Nasze społeczeństwo było kształtowane przez tysiąc lat swojej historii przez Kościół. Nawet w trudnych komunistycznych czasach pozostawało pod jego wpływem. Patrzę na Kościół jako na instytucję wspierającą rodzinę – mówi pani Ewa. – Obydwoje pochodzimy z rodzin, w których wiara była mocno zakorzeniona. Nie tylko my modliliśmy się z naszymi dziećmi, ale ich wiarę wzmacniały również osoby trzecie, moi rodzice, czy najbliższe otoczenie. Kiedy odwiedzaliśmy ciocię Barbarę Sobańską ze starszego pokolenia, to przy okazji wizyty wręczała wszystkim dzieciom małe różańce, decymki, które sama wykonywała.
W dobie kryzysu czytelnictwa wskazuje też na wartości wychowawcze i kulturotwórcze dobrej literatury:
– Dawniej naturalne było wychowanie na literaturze, pomagało w przekazie pewnych wzorców. Na przykład moja mama czytała swoim wnukom Kamienie na szaniec, a jednocześnie przekazywała historię swojego męża, a mojego taty, który uczestniczył w powstaniu warszawskim. Chciałam, żeby nasze dzieci włączyły się w harcerstwo. Po lekturze książki Zośka i Parasol zaprowadziłam córkę na spotkanie drużyny Skautów Europy, odnalazłyśmy tam atmosferę, ducha tej formacji, przekazywanego z pokolenia na pokolenie. Czworo naszych dzieci należało do harcerstwa.
Dziś w harcerstwie jest kilkoro naszych wnuków.
Wychowanie do służby
– Jeżeli człowiek potrafi stworzyć przedsiębiorstwo, to znaczy, że ma umiejętności lidera, przywódcy. W czasach komunistycznych źle się mówiło o kapitalistach, a ci okrzyczani za krwiopijców ludzie budowali szkółki dla dzieci, ochronki dla sierot, zakładali kasy oszczędnościowe i szpitale, chociaż nie musieli – wyjaśnia pan Antoni. – Na obrazie Gersona wielki przemysłowiec, jakim był Karol Jan Szlenkier, w pierwszej parze na balu dla pracowników prowadzi najlepszą pracownicę ze swojej fabryki. Oni z tymi ludźmi żyli i pracowali na co dzień i byli przez nich szanowani. Karol Szlenkier sześć dni w tygodniu spędzał w niewielkim kantorze, śpiąc na kozetce, a zarządzał przedsiębiorstwem na pół Europy. Nie było czasu na przyjemności, zabawy, picie wódki, jak opowiadano na potrzeby komunizmu. W czasie rewolucji bolszewickiej rodzinę Brzozowskich na Podolu uratowali pracownicy cukrowni, która znajdowała się w majątku – ukrywali ich w przebraniu robotników i potem odprowadzili na ostatni pociąg, który jechał do granicy rumuńskiej. Gdyby byli tacy źli, to wydano by ich czekistom.
– Dziadek Ewy, Karol Szlenkier, był znanym naukowcem i najbliższym współpracownikiem profesora Roentgena, odkrywcy promieni rentgenowskich. W czasie niemieckiej okupacji nie podpisał volkslisty, powiedział, że jest Polakiem – opowiada pan Antoni, a jego żona dodaje: – Wolał zginąć. Był świadek, który widział egzekucję. Dziadek trzymał w ręku niebieski różaniec. Były tam też żony: babcia i siostra babci z mężem. Kobietom pozwolono odejść, ale one nie zostawiły swoich mężów
i też zostały rozstrzelane.
Dziś żyjemy w czasach, kiedy wszystko ulega przewartościowaniu, a to, co było oczywiste dla przeszłych pokoleń, dla obecnych jest niezrozumiałe:
– Wychowanie do służby gdzieś się zagubiło. Jeszcze poprzednie pokolenie pytało „ile mogę dać Ojczyźnie”, a nie „ile Ojczyzna może mi dać?”. Wytworzył się kult pieniądza. Zarabianie nie jest złą rzeczą, ale jeżeli człowiek nad wszystko stawia wartości materialne, to gubi przy tym duchowość. A postawy takie jak patriotyzm i odpowiedzialność zawierają się właśnie w duchowości. Obecnie trudno jest wychować społeczeństwo tak, by było w stanie służyć same sobie, a przecież służenie Ojczyźnie jest również służeniem samemu sobie – zauważa pan Antoni.
– Mamy w rodzinie przykład błogosławionej Hanny Chrzanowskiej, pielęgniarki, która całkowicie poświęciła się drugiemu człowiekowi. Przykładem dla niej była ciotka – Zofia Szlenkierówna, dyrektor szkoły pielęgniarstwa w Warszawie, która przeszczepiała na polski grunt osiągnięcia słynnej Angielki Florence Nightingale. Zarówno Hannie Chrzanowskiej, jak i Zofii Szlenkierównie przyświecał duch służby, żadna z nich nie założyła własnej rodziny. Zofia otrzymała ogromny spadek po swoim ojcu Karolu i całość przeznaczyła na wybudowanie szpitala dziecięcego w Warszawie, który następnie przekazała miastu. Do dziś został jeden z jego pawilonów, bo pozostałe uległy zniszczeniu w czasie powstania warszawskiego – opowiada pan Antoni i sięga po historię nie z rodzinnego podwórka, ale pięknie obrazującą, czym jest duch służby:
– W Odessie, w latach 90. XX w. poznaliśmy ks. Józefa Hoppe, salezjanina, który odprawiał mszę św. w trzech językach: polskim, rosyjskim i ukraińskim. Jeździł w trasy po 250 km, żeby udzielać chrztów, komunii, spowiadać po kilkaset osób dziennie. Czasami leciał siedem godzin samolotem, bo taką miał ogromną parafię. Był na tym terenie jedynym kapłanem katolickim przez 45 lat. Do końca życia mieszkał w garażu, bo władze nie chciały mu udostępnić budynku parafialnego. Nie narzekał, a gdy go spotkałem miesiąc przed śmiercią, powiedział, że w życiu nie zamieniłby się na inną pracę.
To, co najważniejsze
Trzeba wychować dzieci na ludzi myślących i to jest podstawa – podkreśla pani Ewa. – Mieć czas na rozmowy, dbać o dobrą relację z dzieckiem, a kiedy rozmowy są trudne, wracać do pewnych wątków.
Zastanawiam się, czy jako społeczeństwo utożsamiamy się z dziedzictwem przodków we wszystkich warstwach społecznych. Czy tak naprawdę rozumiemy, czym była praca dla Polski? Informacja jest tak zmanipulowana, że trudno sobie dziś wyobrazić, jakie wartości reprezentowało polskie państwo – rozważa pan Antoni. – Wychowanie w tradycji wiąże się z patriotyzmem, co nie oznacza, że wszyscy musimy myśleć tak samo, natomiast powinniśmy słuchać tego, co inny ma do powiedzenia i starać się zrozumieć o co mu chodzi. Jest albo dialog, albo nieporozumienie.
Rozmawiała Marta Karpińska.
Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 4/2025
/mdk