Tragiczny wypadek w 2018 roku, a w dwa lata potem śmierć 19-letniej Alicji Mazurek z Turki k. Lublina, poruszyły wiele serc i zwróciły je ku Bogu. Co dziwniejsze, także osób, które jej nigdy osobiście nie spotkały. Na pogrzebie ktoś powiedział santa subita. O to, jaka była Alicja – jedyne dziecko Agnieszki i Wojciecha – Marta Karpińska pyta mamę nastolatki.
Jakim dzieckiem była Alicja?
Już jako maleńka dziewczynka, mając zaledwie dwa-trzy lata, potrafiła zdumiewać swoją dziecięcą, prostą, a zarazem głęboką pobożnością. Podczas spacerów nigdy nie mogliśmy przejść obojętnie obok kościoła.
Ala wchodziła na krótką chwilę, by pomodlić się po swojemu, i wychodziła z uśmiechem – spokojna, jakby spełniona. Próba odciągnięcia jej od tego zamiaru powodowała przejmujący płacz, który ukoić mogła tylko zgoda na kolejną wizytę w tym świętym miejscu.
Szczególnie zapamiętałam jeden dzień w Zakopanem. Ponieważ Alicja była jeszcze zbyt mała na górskie wędrówki, cały dzień spacerowaliśmy w górę i w dół Krupówkami. Ilekroć mijaliśmy schody prowadzące pod górę do kościoła, ona uparcie nalegała, by tam wejść. W rezultacie tego dnia odwiedziliśmy świątynię kilkakrotnie. Było w tym uporze coś wzruszającego – jakby dla niej ta krótka modlitwa w kościele stanowiła najważniejszy punkt całego Zakopanego.
Czy kiedy weszła w wiek nastoletni przeżywała jakiś kryzys wiary?
Jeśli chodzi o wiarę, to nie miała takich przerw, odrzucenia Boga i powrotów. Nie była już po dziecinnemu wzniosła, ale – co teraz odkrywam jako pewien fenomen – to fakt, że z Alicją chodziłyśmy codziennie na mszę świętą. Pamiętam, jak sąsiadka, która miała córkę w wieku buntu, była zadziwiona tym, że dorastająca dziewczyna chodzi z matką do kościoła. Dla niej to był kosmos. Potem doszły wspólnoty. Z koleżanką założyły Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży w Turce, a potem dołączyła też do wspólnoty Guadalupe, z którą ja byłam związana.
Jaką miała osobowość?
To była dusza towarzystwa, uśmiechnięta, radosna, wszędzie jej było pełno. W ostatnich latach miała bardzo intensywne życie, chciała wszystko załatwić, niczego nie odpuścić, więc jak wychodziła rano o 7.00 to wracała o 22.00. Wrażliwiec był też z niej straszny. Miała przyjaciółkę, z którą albo płakały razem, albo się zaśmiewały do rozpuku.
Kiedy poszła do gimnazjum, miała bardzo trudny okres, totalnie się nie mogła zaaklimatyzować i wpadła w depresję, naprawdę ciężki stan. Wojtek był cały czas pod telefonem, bo tylko pod tym warunkiem szła do szkoły, że jak zadzwoni, to tata natychmiast przyjedzie. A ja miałam silne przekonanie, że powinna wejść do wspólnoty Guadalupe. I to było to. Napisała w swoich notatkach, że taki najbardziej namacalny dotyk Boga czuła, kiedy uleczył ją wówczas z depresji. Ala się tam bardzo duchowo rozwijała. Spotkania rozpoczynały się odmawianiem różańca, i to nie jednej dziesiątki. Jak ona się tym różańcem cieszyła. W niej była ta głębia wiary, do której mi daleko.
Co charakteryzowało jej wiarę?
Nie wstydziła się jej. Powtarzała, że chce, aby Pan Jezus był na pierwszym miejscu, potem drugi człowiek, a na końcu ona. Bardzo ważne było dla niej zachowanie czystości. Wszystkich prosiła o to, żeby modlili się o dobrego męża dla niej – nauczycieli, znajomych. Sama jedynaczka chciała mieć przynajmniej dziesięcioro dzieci. Największym komplementem było, gdy ktoś jej powiedział, że nie wygląda na jedynaczkę. Ja w tym wieku byłam zupełnie innym człowiekiem. Czasem się zastanawiałam, czy mi jej w szpitalu nie podmienili, bo skąd takie mądre dziecko? Serio.
Mówiła, że oddać życie Jezusowi w tak młodym wieku byłoby czymś cudownym. Ja oczywiście przytakiwałam i cieszyłam się, uważając, że taka wiara prowadzi do moralności, życia zgodnego z wartościami. Nie podejrzewałam przecież, jak potoczą się jej losy.
Wypadek wywrócił Wasze życie do góry nogami.
Przez półtora miesiąca leżała na OIOM-ie. Prosto stamtąd trafiła do Budzika. Ludzie za nas załatwiali wszystko, bo my, otępiali, spędzaliśmy czas przy jej łóżku. W Budziku jest kuchnia dla pacjentów i ich rodzin, a my zorientowaliśmy się dopiero po czterech miesiącach.
Ala była w bardzo ciężkim stanie, w zasadzie bez kontaktu, nie ruszyła ręką, nogą, niczym. Niemniej po powrocie do domu, zabieraliśmy ją wszędzie – do kina, teatru, na zakupy, gdzie tylko się dało. To było bardzo wymagające dla nas, ale też myślę, że otwierało oczy innym, pokazując, że niepełnosprawne osoby nie muszą siedzieć zamknięte w domu.
Przez te dwa lata, kiedy Ala była w śpiączce, doświadczyliście wiele dobra ze strony innych ludzi.
To jest fenomen, nawet trudno mi opisać, jak ludzie się jednoczyli w pomocy, o którą nie prosiliśmy.
Nie zamieszczaliście apeli, że zbieracie środki na leczenie?
Ludzie to robili za nas. Pracowałam wówczas w Areszcie Śledczym. Osadzeni, którzy pracują zarobkowo, oddawali swoje całe niewielkie wypłaty na Alę. To było wzruszające. To tylko jeden z przykładów. Wojtek na początku wręcz zakazywał tych zbiórek. Trzeba mieć pokorę, żeby przyjmować. To było trudne. Potem się okazało, że bez tej pomocy byśmy nie dali rady. Turnusy rehabilitacyjne kosztowały majątek. Ala bardzo źle znosiła przejazd karetką, więc załatwialiśmy jej helikopter, samolot medyczny. Lot to koszt 20 tysięcy.
Alicja wymagała opieki 24 godziny na dobę do samego końca, nie można było z niej oka spuścić. Najwięcej przy niej pomagała mi siostra. Ale były też i koleżanki, a czasem przyjeżdżały zupełnie obce dziewczyny. Opieka przy Ali to nie była łatwa sprawa. Czasem myślę, że jeszcze teraz nie byłoby mnie stać na takie gesty względem zupełnie obcych ludzi.
Byliście też otoczeni modlitwą.
To niepojęte, ile serca okazali nam ludzie. W każdej formie, czy finansowo, czy duchowo, czy w postaci mszy świętych, których bywało dziennie po dziesięć – i to tylko tych, o których wiedziałam. Ja skupiłam się na oczekiwaniu na cud i to mnie trzymało przy życiu. Do końca wierzyłam, że Ala wstanie. Wszystkim powtarzałam, że Pan Jezus powiedział „Proście, a otrzymacie”. Powtarzałam, że mają wierzyć, że Ala wstanie, i modlić się. Myślałam sobie, że jeśli Pan Bóg mnie nie wysłucha, to wysłucha ludzi naprawdę chorych, na onkologii, na wózkach, którzy oddają za nią swoje cierpienia. Historia Alicji została opisana w mediach i stała się głośna wśród młodych ludzi. Wielu, którzy jej nie znali, włączyło się w modlitwę za nią. Doszło do nawróceń. Kiedy umarła, myślałam: co ja im wszystkim powiem? Przecież odwrócą się od Boga. Stało się wręcz przeciwnie. Dlaczego historia Alicji tylu ludzi przybliżyła do Boga? To tajemnica, nie wiem w ogóle, jak to wytłumaczyć, ale wiem, że Ala by tego chciała.
Fundacja „Wstawaj Alicja” i prowadzony przez nią Ośrodek Neurorehabilitacji utworzyliście z myślą Waszej córce.
Koszty rehabilitacji i transportu były nie do udźwignięcia na dłuższą metę. W promieniu kilkuset kilometrów brakowało wysoce specjalistycznego ośrodka terapii neurologicznej, więc postanowiliśmy taki stworzyć we własnym domu, by pomagał Alicji i innym osobom w podobnej sytuacji.
Otworzyliśmy go 15 grudnia 2019, przyjmowanie pacjentów rozpoczęło się 4 stycznia kolejnego roku. Ala umarła 29 grudnia, w uroczystość Świętej Rodziny, którą tak kochała – to był dla nas znak. 31 grudnia był jej pogrzeb. Gdyby Alicja nie dotrwała do otwarcia ośrodka, nie pociągnęlibyśmy tego projektu. Jesteśmy oboje o tym przekonani. Terapia w ośrodku obejmuje pacjentów w każdym wieku z wszelkimi schorzeniami neurologicznymi.
Przy ośrodku działa Fundacja „Wstawaj Alicja”. Dziś zrzesza ona 140 podopiecznych, których z całych sił staramy się wesprzeć w ich walce o zdrowie. Jest to nasz dług wdzięczności za ogrom pomocy, której doświadczyliśmy w czasie choroby córki.
Czy po śmierci córki doświadczyłaś rozpaczy?
Nie. Często się zastanawiam, jak to możliwe, bo byłam zakochana w tym dziecku, miałam świadomość jej dobra, mądrości, tego, że nie dorastałam jej do pięt. Myślę, że ten pokój serca jest darem Boga. Gdyby mi ktoś powiedział, że Ala może wrócić do tego życia, wiedziałabym, że zabieram jej coś, co jest piękne. Na początku, parę miesięcy po śmierci, targały mną wątpliwości – gdzie jest, czy na pewno w Niebie? No i przyśniła mi się. Leżałyśmy objęte i rozmawiałyśmy. Ja zadałam jej mnóstwo pytań o wszystko, co chciałam wiedzieć o tym drugim świecie. Opowiadała. We śnie wiedziałam, że Ala nie żyje i że muszę zapisać wszystko, co mi powiedziała, bo nie zapamiętam. Obudziłam się, nie pamiętając, ale w poczuciu, że moje dziecko jest w najlepszych rękach.
Bardzo dziękuję za tę rozmowę.
Agnieszka Mazurek; Fot. Marta Karpińska
Tekst pochodzi z kwartalnika "Civitas Christiana" nr 4/2025
/mdk