„Politycy kłamią”: to obiegowe powiedzenie często słyszymy w codziennych rozmowach, środkach masowego przekazu, a nawet, o paradoksie!, w wypowiedziach samych polityków, kiedy opanuje ich spóźniony przypływ szczerości „Powiedział jeden z nich, ich własny wieszcz: ŤKreteńczycy – to zawsze kłamcy, złe bestie, brzuchy leniweť” – TT 1, 12.
Przytoczona opinia weszła już niemal w przysłowie, ponieważ zaś, jak wiadomo, przysłowia są mądrością narodów (to też przysłowie), warto przyjrzeć się jej z bliska i postawić pytanie: Mianowicie jak kłamią politycy? Otóż wydaje się, że czynią to na dwa sposoby. Zanim jednak je omówimy, zwróćmy uwagę na fakt, że chodzi o kłamstwa w sensie ścisłym, czyli o świadome, celowe przekazywanie nieprawdy drogą werbalną bądź pozawerbalną, nie zaś o zwykłe pomyłki czy niewiedzę.
Pierwsze zatem wielkie kłamstwo polityków polega na wywoływaniu wrażenia, że ich sprawy są zarazem sprawami każdego obywatela i ogółu społeczeństwa. Ilekroć któryś „mąż stanu” (bądź „mężyna stanu”) odniesie zwycięstwo albo poniesie porażkę w wyborach parlamentarnych, popadnie w konflikt z prawem albo dopatrzy się uchybień u konkurenta, otrzyma albo straci posadę urzędową, zostanie przez dziennikarzy przyłapany na jakiejś niegodziwości albo sam sprytnie zastawi tego rodzaju pułapkę na swojego przeciwnika – tylekroć ogłasza, że fakt ów stanowi wydarzenie wagi państwowej i ściśle wiąże się z żywotnymi interesami całego kraju. Innymi słowy, politycy nadają swoim, w gruncie rzeczy prywatnym sprawom (zawodowym, majątkowym, towarzyskim) rangę publiczną, koncentrując na sobie uwagę massmediów, a za ich pośrednictwem – wyborców. Uprawiają tym samym zupełnie żenujący gatunek gwiazdorstwa, właściwy ludziom pozbawionym autentycznego talentu, na przykład aktorskiego lub śpiewaczego, który zwykle przyciąga tłumy. Trzeba stwierdzić, że przedstawiciele prasy i pozostałych środków przekazu informacji ochoczo dołączają do tego tandetnego kabaretu, powodując, że dziennikarstwo razem z polityką stają się wielkim spektaklem dla ogłupionych mas ludzkich; ogłupionych – bo często ludzie rzeczywiście dają sobie wmówić, że sprawy polityków są także sprawami ich albo całego kraju.
Drugie kłamstwo polityków polega na wywoływaniu wrażenia, że sprawy każdego obywatela i ogółu społeczeństwa są zarazem ich sprawami. Gdziekolwiek rzeka podtopi chłopskie zagrody, w piwnicznej izbie przyjdą na świat trojaczki, autobus wycieczkowy runie z szosy w przepaść, a znaczna część uczniów nie zda egzaminu maturalnego – tam od razu pojawiają się politycy, rzecz jasna w otoczce massmedialnej, obwieszczający jeden przez drugiego, iż dogłębnie przejęci ludzką niedolą spieszą w sukurs. Zwykle z takiej okazji sypią też groszem, oczywiście nie wydobytym z własnej kieszeni, tylko odebranym od mas pracujących przez urzędy skarbowe. W ten nieskomplikowany, ale często zadziwiająco skuteczny sposób politycy roztaczają przed wyborcami iluzję, że faktycznie żyją ich problemami, co więcej – że te problemy potrafią bez trudu rozwiązać, bo przecież do tego zostali powołani jako fachowcy. O tym zaś, iż mamy w tym wypadku do czynienia z kłamstwem, przekonuje nas prosta obserwacja sposobu, w jaki politycy przemieszczają się na co dzień po ulicach, placach i drogach naszego kraju: szybko, w konwoju, ściśle izolując się od otoczenia. Najwyraźniej czegoś lub kogoś się boją, pomimo że w Polsce ostatni zamach na polityka zdarzył się w roku 1922, kiedy Eligiusz Niewiadomski zastrzelił prezydenta Gabriela Narutowicza. Jego pogrzeb uwiecznił w poezji Julian Tuwim: „Z Belwederu na Zamek, tętnicą Warszawy, / Alejami, Nowym Światem, Krakowskim Przedmieściem, / Idzie kondukt żałobny, krepowy i krwawy: / Drugi raz Pan Prezydent jest dzisiaj na mieście”. Dzisiaj tą samą trasą, czyli tak zwanym Traktem Królewskim, prezydenci, ministrowie, parlamentarzyści i wojewodowie Rzeczypospolitej przemykają w szczelnie zamkniętych limuzynach, często eskortowanych przez radiowozy z włączonymi syrenami. Tymczasem nie od dziś wiadomo, że dobry gospodarz chadza po swym gospodarstwie piechotą, wtedy bowiem może zobaczyć najwięcej i najwyraźniej. A jak patrzy się na świat zza przyciemnionych szyb mknącego samochodu, w którym gra radio i szumi agregat klimatyzacyjny? Ksiądz Jan Twardowski opisuje w pierwszym tomie swojej Autobiografii znamienny epizod: „Pamiętam niekończące się włóczęgi po Warszawie, niekiedy do białego rana. Kiedyś, podczas spaceru w Łazienkach, spotkaliśmy marszałka Piłsudskiego, przechadzającego się w towarzystwie adiutanta. Zdjęliśmy czapki i ukłoniliśmy się, Marszałek odpowiedział nam, salutując”. Cóż, niby wszyscy rozumiemy – tempora mutantur, inne były wówczas okoliczności, inni byli ludzie. A jednak czegoś nam żal…
Paweł Borkowski
Artykuł ukazał się w numerze 10/2007.