Kościół z akcentem

2013/01/19

Zależnie od światopoglądu proboszcza oraz od jego „widzimisię” okazuje się, że różne pobożności lub duchowości albo ruchy czy wspólnoty w jednej parafii mogą istnieć i swobodnie się rozwijać, a w innej okazują się być „poza Kościołem”.

 

Ostatnio pisałem do Państwa z małej hiszpańskiej wioski, gdzie spędziłem trochę ponad dwa miesiące na nauce mowy Cervantesa. Tym razem siedzę w domu na Czternastej Ulicy Brooklynu. Tak, tak, chodzi o ten Brooklyn w Nowym Jorku w Stanach Zjednoczonych. Jestem tu zaledwie od kilku dni i dopiero się oswajam z nowym miejscem. Pierwszą lekcję tutejszego Kościoła odbyłem podczas rozmowy z jednym z proboszczów. Usłyszałem od niego między innymi, że rdzenni Amerykanie (cokolwiek to słowo mogłoby oznaczać), a w każdym razie ci, którzy za swój język uważają angielski, stanowią coraz mniejszy procent katolików w Stanach Zjednoczonych. Coraz więcej wierzących to imigranci z różnych stron świata. A imigrantów w Stanach dostatek, nie ma co mówić. I nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to oni dla tutejszego Kościoła stali się ostatnią deską ratunku. Tym bardziej że biali amerykańscy katolicy bez obcego akcentu nie tylko coraz rzadziej występują w przyrodzie, ale też zdają się dość wymagającymi „klientami” parafii, w których i księża coraz częściej mówią po angielsku ze śladami mowy nieamerykańskich przodków. Angloamerykańscy wierni tymczasem chcieliby słyszeć duszpasterzy mówiących bez obcego akcentu. A powołania, jak na złość, również najczęściej są kolorowe, z akcentem, a często i z obcym paszportem.

Ale co tam Stany! W najbardziej katolickim kraju byłego RWPG również da się zaobserwować coś podobnego, jednak tym razem chodzi o tak to nazwijmy duszpasterskie fobie. Zależnie od światopoglądu proboszcza (pozostańmy na tym szczeblu) oraz od jego „widzimisię” okazuje się, że różne pobożności lub duchowości albo ruchy czy wspólnoty w jednej parafii mogą istnieć i swobodnie się rozwijać, a w innej okazują się być „poza Kościołem”. Każdy, kto ma choć odrobinę władzy, ustala sobie własne kryteria katolickości i kościelności, lekceważąc obiektywny stan rzeczy, o potrzebie sprzyjania zaangażowaniu świeckich nawet nie wspominając (taka fanaberia Drugiego Soboru Watykańskiego). Jedni mają tyle przyzwoitości, żeby się zasłaniać dobrem parafii, która akurat tego czy innego ruchu/pobożności w ich opinii nie potrzebuje. Inni nie troszczą się nawet o przysłowiowy listek figowy.

Ten nasz Kościół staje się powoli „Kościołem bez akcentu” także dlatego, że niewielki procent księży identyfikuje się z jakimkolwiek ruchem lub wspólnotą. No, ale ksiądz „musi być księdzem wszystkich parafian”, co wszyscy oczywiście rozumiemy. Rzecz jednak w tym, że może okazać się pasterzem, który nie tylko nie zna swoich owiec, ale i dokąd je wyprowadzić na popas również nie wie. Jak to było z tymi, którzy nie widząc, chcą prowadzić innych?

No, rozumiem, że nie wypada tak otwarcie o tym pisać, ale Państwo się już przyzwyczaili, że ja najchętniej piszę o tym, o czym pisać nie wypada. A piszę, bo ciągle wierzę, że Duch Święty, Opatrzność i zwykłe ludzkie pragnienie autentycznej wiary, którą się wciela w życie, okażą się silniejsze niż opór niechętnych duszpasterzy. Ten czy ów sparzył się i zraził i dlatego nie chce już próbować. Inni, mądrzejsi o przykład poprzedników, na wszelki wypadek nie będą próbować. A ja znam osobiście duszpasterzy i to nie tylko proboszczów, ale i biskupów, którzy nie ukrywają, skąd czerpią pokarm dla swojej wiary. No tak, ale oni również swojej wiary nie ukrywają! Bo może to się Państwu wyda dziwne, ale my, księża, mamy się troszczyć nie tylko o Waszą – świeckich – wiarę, ale i o własną. No więc są ci, którzy się troszczą, i to widać. Na ogół można poznać wierzącego (zaangażowanego) duszpasterza po jego otwartości na tych, którzy, choć inaczej niż on sam, również poszukują głębszego doświadczenia wiary. Na przykład w parafiach z silną obecnością Drogi Neokatechumenalnej także i inne wspólnoty najczęściej dobrze się mają. Jak jednak nazwać pasterza, który jakikolwiek akcencik w religijności wytyczonej kalendarzem Mszy św. i nabożeństw tępi i odsądza od czci i wiary (tym razem to nie przenośnia)?

W Stanach Zjednoczonych wierni posługujący się językami innymi niż angielski lub przynajmniej mówiący po angielsku z akcentem zdają się ratunkiem dla pustoszejącego Kościoła anglofonów. Obawiam się, że i u nas dopiero pustoszejące kościoły zwrócą uwagę niektórych duszpasterzy na tych, których w czasie religijnej hossy z powodu akcentu w ich wierze wpisali na duszpasterski indeks.

Robert Hetzyg

Artykuł ukazał się w numerze 02/2010.

© Civitas Christiana 2024. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: Symbioza.net
Strona może wykorzysywać pliki cookies w celach statystycznych, analitycznych i marketingowych.
Warunki przechowywania i dostępu do cookies opisaliśmy w Polityce prywatności. Więcej