Parę lat temu w jednej ze szkół średnich wychowawca zaniepokojony szerzącą się wśród młodzieży patologią rozpisał wśród swoich uczniów miniankietę dotyczącą narkomanii. Pytania były sformułowane roztropnie i obejmowały szeroki zakres zagadnień. Odpowiedzi dotyczące osobistego stosunku do narkotyków, narkomanów i okoliczności, które im towarzyszą, mogą nadal stanowić materiał do istotnych przemyśleń i wniosków. Mogą, ale czy są?
Takich ankiet było z pewnością wiele. Sporo napisano na ten temat artykułów, bardzo mądrych rozpraw, nakręcono kilka filmów. I co? Odpowiedź przychodzi z ulicy, dworca, tuneli. Nie tam się jednak ona rodzi, jej początek jest w rodzinie. Przez wiele lat przy uświadamianiu rodzicom faktu, że ich dziecko bierze narkotyki, towarzyszył mi lęk — jak oni to przyjmą? Dzisiaj, niestety nie. W odpowiedzi na moje obserwacje słyszę: „Tak, wiem, wiem, ale przecież to nie moja wina, ma wszystko, czego potrzebuje, ja w jego wieku nawet o tym marzyć nie mogłem… Chyba tylko zabić drania!”.
Można i tak, tylko po co zabijać, skoro on już i tak nie żyje? Reanimować go można tylko przez miłość! Tymczasem jest to produkt absolutnie deficytowy. Tym, którzy mówią, że dali swojemu dziecku wszystko, bardzo często nie wystarcza waluty na ten właśnie „produkt”. Tymczasem odwieczne, ludzkie prawdy i kilka sprawdzonych prawideł psychologicznych mówią: „Dziecko niekochane rozwija się gorzej!” (lub rozwija się źle). Właśnie dlatego Chrystus dał nam przykazanie miłości, bez którego człowiek karleje, usycha.
A gdyby tak tę prawdę przepisać na kilku kartkach i przykleić nad kuchennym stołem, nad małżeńskim łożem (o ile rodzice nie śpią w oddzielnych pokojach) i tuż obok telewizora i komputera?
Czy kochamy dziecko wtedy, gdy staje się ono dodatkiem do naszego życia, zabezpieczeniem na starość, luksusem, maskotką, workiem treningowym, a może przedłużeniem naszej młodości, realizacją tego, co nam nie wyszło? Na te pytania należy odpowiedzieć szczerze, jeśli chcemy pomóc prostować ścieżki naszych dzieci.
I oczywiście nie chodzi tu tylko o tak skrajne zjawiska jak narkomania, ale również (a może przede wszystkim) o takie postawy, które wyrażają się w nihilizmie („to przecież wszystko jest bez sensu”), konsumpcjonizmie („liczy się szmal”), egoizmie („grunt to luz”), poczuciu beznadziejności i złej samotności, to znaczy tej narzuconej, tej która boli, która budzi lęk, a w konsekwencji coraz częściej diagnozowaną depresję. Agresja, drażliwość, nadpobudliwość, obniżony czas koncentracji, przytłumienie uczuć empatycznych, napadowy smutek lub nieuzasadnione wybuchy wesołości, izolowanie się to objawy, które rzadko łączymy z dziecięcą i młodzieżową depresją. Baczny obserwator tych zjawisk sytuuje je w stylu życia, a więc w wadliwej filozofii, i ma rację, ale odpowiedź na pytanie, o czyj styl, o czyją filozofię tu chodzi, może sprawić mu sporą trudność. Nakładają się na siebie różne przestrzenie wychowania i już nie jest czytelne, która z nich dominuje, jakie proponuje wartości i jaką ma siłę przebicia. Ostro postępująca manipulacja mediów, liberalizm moralny i ekonomiczny, chaos dydaktyczny, inwazja niebezpiecznych propozycji wychowawczych, psychologicznych i psychoterapeutycznych to tylko część zapory, przed którą stają często zupełnie bezradni rodzice. A bezradnych łatwo zaatakować, odbierając równocześnie możliwości i nawet chęć obrony. Brutalnym i niezrozumiałym przykładem jest uchwalona niedawno przez polski Sejm nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie.
Jeśli na wyżej postawione pytania nie ma odpowiedzi, a ukazane postawy nie budzą niepokoju, to już trafiliśmy do samego źródła naszych bardzo poważnych kłopotów wychowawczych.
W tej ankiecie o narkomanii jeden z nastolatków w pytaniu o osobisty stosunek do niej, odpowiedział: „są ludzie i taborety”. Taborety? To bez sensu. A jednak proszę się zastanowić to powiedzenie ma głęboki sens. Taboret to przedmiot, na który można usiąść, wejść lub użyć go jako drabiny. Ci, którzy nie używają słów, takich jak wolność, godność, pokora lub zwykłe ludzkie wzruszenie, niech się nie dziwią, że ktoś ich nazywa „taboretami”.
Ten, kto kocha swoje dziecko, nigdy nie pozwoli, aby stało się ono taboretem.
Artykuł ukazał się w numerze 6-7/2010.