Nie przypuszczałem, że przyjdzie mi kiedykolwiek zwracać się do Państwa w podobnych okolicznościach. Sam nie wiem, jak mówić o tym, co stało się pod Smoleńskiem 10 kwietnia. Brakuje słów, bo i wyobraźni nie starcza. A przecież to wszystko naprawdę się stało.
Była jednak rzecz, która tamtego dnia przeraziła mnie, o ile to możliwe, jeszcze bardziej niż gwałtowna śmierć setki prawie osób, w tym Głowy Państwa i jego żony. Tym czymś były – proszę wybaczyć – wystąpienia różnych duchownych, jakie na gorąco, podczas relacji ze Smoleńska, a także później nadawały media elektroniczne. Na tle opanowanych zazwyczaj dziennikarzy, którzy tym razem nie byli w stanie powstrzymać drżenia głosu, „zgrzytały” pełne właściwej powagi i wyważonej teologii, za to wyprane z emocji, głosy różnej rangi przedstawicieli naszego Kościoła. Pełen spokój i gotowe nauczania, nawet jeśli zgodne z wiarą, podniosły mi resztki włosów na głowie, bo wydały się prawie nieludzkie. Ja nie wiem, czy to strach przed własnymi uczuciami, czy może – nie chcę w to uwierzyć – ich zupełny brak. Dość, że słowa, które mogłyby wyrazić współczucie i autentyczną otuchę, w moim odczuciu, a wiem, że nie jestem tu osamotniony, brzmiały jak bezduszna lekcja katechizmu.
Ktoś się może oburzać, że domagam się spontaniczności i autentyzmu, zupełnie tak, jakby je można zamówić i odebrać przy kasie. Nie. Ja się buntuję przeciwko postawie nauczyciela i fachowca wtedy, gdy potrzeba pasterzy i świadków wiary. A różnica jest zasadnicza. Jeszcze mam w uszach fragment Ewangelii, czytany w Niedzielę Dobrego Pasterza: „Moje owce słuchają mego głosu, a Ja znam je Idą one za Mną i Ja daję im życie wieczne” ( J 10,27–28) Jakiego głosu mogliśmy słuchać 10 kwietnia? Dokąd nas ten głos prowadził? Jakie życie oferował?
Ja wiem, co o śmierci i życiu wiecznym mówi Magisterium Można to sobie zresztą bez trudu znaleźć, jeśli akurat się zapotrzebowuje katechezy. Ale gdzie znaleźć nadzieję i zrozumienie dla tych wszystkich uczuć i bezradności, jaka się budzi w sytuacjach, gdy dochodzimy do kresu pojmowania i wytrzymałości? U kogo szukać wyrozumiałości dla pytań bez odpowiedzi? Komu bez obawy przedstawić nasze wątpliwości i naszą niepewność? Komu zaufać?
Nie chcę być niesprawiedliwy. Słyszałem i mądre głosy, takie, które nie pouczały, tylko pokazywały światełko nadziei. Szkoda jednak, że to były głosy nieliczne.
Przy okazji tego trudnego doświadczenia przypomniały mi się różne okolicznościowe kazania. Pewien proboszcz na pogrzebie małego chłopca, który zginął w pożarze, będąc najpewniej pod wpływem kaznodziejskiej weny, zawołał do rodziców dziecka, jak następuje: „Wasz synek już nigdy nie wyciągnie do was swojej zwęglonej rączki ” Słyszą państwo, jaki to wrażliwy i pełen taktu duszpasterz? Inny duchowny, znacznie wyższy rangą, podczas prymicyjnego kazania opowiadał zebranym historię księdza, który porzucił był stan kapłański dla związania się związkiem niesakramentalnym. Czyż to nie prawdziwa Ewangelia dla neoprezbitera i jego bliskich?
Przykładów nie brakuje. Znaczy, że casus 10 kwietnia nie jest jedynie wypadkiem przy pracy, ale być może obnaża pewną cechę kościelnej retoryki, którą na nasz użytek nazwijmy „syndromem zawodowego autorytetu”. Składają się na ów syndrom następujące elementy: wiedza, poczucie misji, rutyna i przekonanie o własnej słuszności graniczące z poczuciem nieomylności. No i czasem ewidentny brak wrażliwości i kultury Taki koktajl niejednemu skutecznie obrzydził życie duchowe i niejednemu wyrządził trudną do naprawienia krzywdę Oczekując (czasem nawet podświadomie), że w obliczu śmierci w kościele będzie można odnaleźć okruch nadziei, żałobnicy często spotykają się z obojętnością duchownego odprawiającego piąty pogrzeb w ciągu tygodnia. A przecież te życiowe sytuacje, kiedy do kościoła przynosi się swój ból, tak jak w dniu pogrzebu, albo radość w dniu ślubu, są idealną okazją dotarcia do serc osób często na co dzień niezainteresowanych wiarą i życiem duchowym.
Syndromem zawodowego autorytetu bardzo łatwo zarażają się również świeccy, szybko uczący się od swoich duchowych mistrzów Ostatecznie okazuje się, że w poszukiwaniu otuchy i zrozumienia, nie warto zwracać się do osób deklarujących się jako gorliwi katolicy. Już lepiej pójść do kogokolwiek, kogo darzymy zaufaniem, nawet jeśli w obliczu cierpienia sam nie wie, dokąd pójść. Taki ktoś nie zlekceważy mojego bólu i przynajmniej wysłucha albo chociaż po prostu będzie wtedy przy mnie.
Cierpliwie czekam, że może jednak my, wierzący, zaczniemy w końcu pobierać nauki u Mistrza, który człowieka stawia przed prawem, a współczucie i przyjaźń – przed religijną poprawnością.
Robert Hetzyg
Artykuł ukazał się w numerze 05/2010.