„I łaciate, i kudłate, pręgowane i skrzydlate, te, co skaczą i fruwają, na nasz program zapraszają”. Niniejszym rozpoczynam cykl felietonów zoologicznych. No dobrze, prawie zoologicznych.
Fot. Artur Stelmasiak
Czy ktoś z Państwa był w tym roku na jakiejś Pierwszej Komunii? Ja nie. Ale znam parę osób, które były, i trochę mi o tych uroczystościach opowiedziały. Oprócz menu domowych lub restauracyjnych obiadów, a także rodzicielskich upodobań, które każą przyodziewać szczególnie dziewczynki w rozmaite fantazyjne, choć niekoniecznie fantastyczne nomen omen toalety, była mowa także o duszpasterskich pomysłach na inicjację eucharystyczną. W pewnej warszawskiej parafii np. ku zaskoczeniu uczestników pierwszokomunijnej Mszy, okazało się, że to była „powtórka z rozrywki”, bo dzieci w asyście katechetów i rodziców przyjęły Pierwszą Komunię już w sobotę. A kuku! A wszystko po to, żeby duchowe przeżycie oddzielić od prezentów, gości i całej imprezy. Bo ja wiem… W wielu parafiach odbywają się spotkania dla dzieci i ich rodziców pieszczotliwie zwane przez niektórych rodziców „katowaniem”. Nie od dziś wiadomo, że bez wiarygodnego rodzicielskiego przykładu trudno myśleć o przekazywaniu wiary dzieciakom, więc takie spotkania zasadniczo mogłyby robić dobrze i rodzicom i latoroślom. Hmmm… No, chyba że nie ma czego przekazywać.
No i proszę Państwa, jak tu być bardziej atrakcyjnym od komputera, takiej czy innej „station” oraz mniej lub bardziej wypasionej komórki razem wziętych? A za moich czasów…? Rowerek i zegarek, jak dobrze poszło.
No dobrze, już przestaję psioczyć. To może o tej wierze porozmawiajmy… Jak zwykle. W pierwszym moim felietonie pisałem o wiarygodności rodzicielskiego autorytetu. Że ktoś, kto żyje tym, co próbuje wpajać swoim latoroślom, zwykle jest skutecznym wychowawcą i na odwrót. Wspomniałem wtedy również o autorytecie słowa Bożego i samego Jezusa. Temat wciąż aktualny, bo w kościelnej praktyce duszpasterskiej priorytety nie są wcale takie oczywiste. Ale już niektórzy się połapali, że na dłuższą metę nie da się żyć rytuałami bez wewnętrznego imperatywu i dyscypliną nienapełnioną osobistym przekonaniem. W naszym real katolicyzmie powoli zaczyna się walka o to, czy proboszcz ma do kogo przemawiać w niedzielę (do niedawna nawet się o tym nie mówiło), bo coraz trudniej o dominicantes. Sęk w tym, że walka toczy się wewnątrz kościołów, zamiast wychodzić tam, gdzie kandydatów na dominicantes można by znaleźć. A poza tym, zanim z porządnego bezbożnika zrobimy uczestnika niedzielnych Mszy, można by może zaoferować mu coś, co w nim samym uzasadniałoby chęć pójścia do kościoła w dzień tyleż Pański, co wolny od pracy? No i żeby taki umszony bezbożnik nie musiał się czuć jak tygrys, któremu obcięto pazury. Bo bycie katolikiem wciąż wydaje się polegać na dobrowolnym samoograniczeniu i poddaniu się określonemu rygorowi praw moralnych i rytualnych. Na ogół, aby z własnej woli przyjąć takie samoograniczenie, potrzeba albo jakiejś traumy, że człowiekowi świat się wali na głowę, albo osiągnąć określony wiek. I wtedy gorliwość neofity popycha do aktywnej obecności w kościołach. Proszę mnie właściwie rozumieć: nawrócenia w związku z różnymi trudnymi życiowymi sytuacjami nie są w niczym gorsze od nawróceń ludzi szczęśliwych i niepoddanych aż takiej próbie. Ale są inne. Są jakby instynktownym podążaniem w stronę jedynie słusznego rozwiązania. Są jednak i tacy, dla których wiara w Boga jest dobrowolnym i często pierwszym aktem porzucenia własnych ludzkich zabezpieczeń i wyraźnym ryzykiem, jakie ponosi ktoś, kto dotąd sam stanowił o swoim życiu. Jest to coś ponadracjonalnego (nie irracjonalnego, broń Boże). To podążanie za sumieniem, które nagle odkrywa źródło swojego istnienia. I okazuje się, że ktoś, kto dotąd konsekwentnie negował możliwość choćby istnienia jakiejkolwiek transcendentnej rzeczywistości, teraz całym sobą gotów jest świadczyć, że Bóg istnieje i nadaje sens jego życiu. Proszę zrozumieć, to odwaga powiedzenia „ja się myliłem”. A proboszcz co na to? Zapraszamy na Mszę. Na różaniec. Na koronkę. I cały potencjał tej życiowej przemiany kanalizuje się w heroicznym wysiłku przetrwania niedzielnej homilii albo wytrwania bez pomstowania na jakieś kościelne słabości. Ale my, Kościół przecież jesteśmy propozycją wieczności, która na ziemi się zaczyna. Mamy w zanadrzu Ewangelię o miłującym Bogu, o tym, że ta miłość jest większa od ludzkiego grzechu i że na jej mocy Jezus Chrystus, Syn Boży, uwolnił nas od grzechu, śmierci i szatana, oraz że udzielił nam życia w obfitości. A możemy tego doświadczyć, otwierając nasze serca na Ducha Świętego i przyłączając się do wspólnoty wierzących.
I to jest dopiero oferta bez konkurencji! CDN.
Robert Hetzyg
Artykuł ukazał się w numerze 6-7/2010.