Dzień Wszystkich Świętych jest radosnym świętem, przypominającym nam, że nie tylko jesteśmy powołani do świętości, ale że przez samą przyjaźń z Bogiem już w tej świętości uczestniczymy.
Tak się jakoś ostatnio składa, że na Wszystkich Świętych nie bywam w kraju mych przodków. Może Państwo pamiętają, w ubiegłym roku pisałem o „Wiecznym pobycie” z Czech. Teraz dla odmiany odzywam się z maleńkiej wioski na północy Hiszpanii. Cóż – taka praca. Uroczystość Wszystkich Świętych ma tu niepowtarzalny koloryt szesnastu cmentarzy w piętnastu parafiach obsługiwanych przez dwóch księży i – na szczęście – gromadkę świeckich współpracowników. Tak, tak, piętnaście kościołów, ale ludzi – 2000. Taka to okolica. Na wszystkie te cmentarze wyruszyły dziś procesje. I wszędzie słychać piękne, rytmiczne i – co tu dużo mówić – radosne śpiewy. W ogóle w czasie liturgii śpiewa się tu dość żywo. Może to zresztą z powodu braku organów w większości kościołów… tu, gdzie jestem, nie ma ich w żadnej ze wspomnianych piętnastu świątyń.
Ale do rzeczy. Tutejszy duszpasterz mówił dzisiaj wyjątkowo licznie zgromadzonym parafianom o Świętych czyli przyjaciołach Boga. A państwo się czujecie przyjaciółmi Boga? Przyjacielowi się ufa, na przyjacielu się polega, z przyjacielem rozmawia się o wszystkim. O wszystkim! O pieniądzach, o nieznośnych sąsiadach, o trudnościach w pożyciu… Przyjaciele dobrze się znają i wiedzą mniej więcej, czego się po sobie spodziewać. I gotowi są sobie przebaczać. Ci, którzy już tutaj, na ziemi, zaprzyjaźnili się z Jezusem, bez przesady mogą o sobie mówić „święci”, choć nie z powodu swej doskonałości, a jedynie dlatego, że uświęca nas przyjaźń z Nim. Pierwsi chrześcijanie tak właśnie siebie nazywali – „święci”. Dzisiaj, kiedy się o kimś mówi, że jest „święty”, to znaczy, że jest albo fanatykiem, albo – przeciwnie – tylko świętego udaje. Bezpieczniej zresztą mówić „święty człowiek” o nieboszczyku, który tej opinii niczym już sobie nie może zszargać. Bo żyjący – Państwo wiedzą – nawet na łożu śmierci gotów jest coś przeskrobać. aha! Swoją drogą nie rozumiem, dlaczego łatwiej nam wierzyć, że Święty zgrzeszy na łożu śmierci, niż że grzesznik na tymże łożu się nawróci…
Święci (…) żyją rytmem błogosławieństw z „Kazania na górze”. (…) Szukają Boga w prostocie serca i w zgodzie z sumieniem, dbając o bliźniego swego bardziej niż o siebie samego.
Drodzy Święci odkupieni krwią Baranka, uczestnicy wiecznotrwałego Kościoła, Ciała, którego głową jest sam Chrystus! – państwo się niezręcznie czują, że tak do Was mówię, prawda? Rozumiem. Szlachectwo zobowiązuje. I to chyba jest powód, dla którego uroczystość Wszystkich Świętych nad Wisłą jest częściej antycypacją (przedobchodem) wspomnienia Wszystkich Wiernych Zmarłych, bardziej niż hucznym świętowaniem naszego wspólnego udziału w Królestwie Niebieskim.
Gdybyśmy wierzyli, że Wszystkich Świętych to również nasze święto, to trzeba by żyć jak Święci – Z Panem Bogiem za pan brat. Tymczasem nostalgia, wspomnienia, zaduma… wszyscy kiedyś pomrzemy… my grzeszni, Ciebie, Boga prosimy… Z tej biednej ziemi… Święci mają na takie rzeczy mało czasu, bo oni żyją rytmem błogosławieństw z „kazania na górze” (Mt 5). Oni szukają Boga w prostocie serca i w zgodzie z sumieniem, dbając o bliźniego swego bardziej niż o siebie samego. Czyli świętość mojej rodziny więcej dla mnie znaczy niż moja własna. Bo ja już jestem święty, skoro przyjaźnię się z Jezusem. Teraz czas na tych, którzy go jeszcze nie znają. I to jest moja „Misja Świętego”.
A jeśli nijak świętym się nie potrafię poczuć, to dzień 1 listopada jest znakomitą okazją, żeby znów sobie przypomnieć, że albo będę święty, albo mnie nie będzie wcale. Bo wieczność jest dla świętych. Dla wszystkich innych – wieczna otchłań. No, ale żeby tam trafić, to naprawdę trzeba tego chcieć. Chyba jeszcze bardziej niż nieba. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by było, gdybym nie był święty. Tę świętość zdobył dla mnie sam Jezus, a ja mam ją przyjąć w pakiecie z ośmiu błogosławieństwami. One są wskazówką na dziś, a nie na chwilę przed śmiercią. I dotyczą wieczności, która przecież już tu, na ziemi się rozpoczyna. Jeśli mi wolno coś Państwu zasugerować, to proponuję nie przesadzać z pobożną pokorą, w myśl której jesteśmy zbyt grzeszni, żeby być świętymi. To taki wytrych, którym – i to ciekawe – nie otwiera się, tylko zamyka się drzwi do wieczności.
Wszystkiego najlepszego!
Robert Hetzyg
Artykuł ukazał się w numerze 11/2009.