Właśnie minęło 101 lat od podpisania, a następnie ratyfikacji, Traktatu Ryskiego. Kończył on wojnę polsko – bolszewicką, trwającą ze zmiennym szczęściem przez dwa lata.
O historii nie powinno się pisać "co by było gdyby" - sam to nieraz przypominam, ale tylko tak dla zasady. Zdarza mi się bowiem nader często komentować wydarzenia przeszłe i oceniać je z dzisiejszej perspektywy. Ba! Wszystkim się to zdarza, wydaje się takie fajne, bo można w naszej głowie odwrócić bieg historii i stworzyć w myślach teraźniejszość, która będzie dla nas fajniejsza od tej realnej. Z tym rzeczywiście trzeba uważać, ale jednocześnie w kontekście teraźniejszości warto może sięgać do rzeczy przeszłych i przypominać je po to, by unikać błędów.
Tak się składa, że właśnie minęło 101 lat od podpisania, a następnie ratyfikacji, Traktatu Ryskiego. Jego podpisanie dokonało się w Rydze 18 marca 1921 roku, ale proces ratyfikacyjny trwał nieco czasu, sam dokument zaczął obowiązywać od końca kwietnia tegoż roku.
Kończył on wojnę polsko – bolszewicką, trwającą ze zmiennym szczęściem przez dwa lata. Polska zapłaciła za nią ogromną cenę krwi, od strony militarnej wojna została przez Rzeczpospolitą wygrana, jednak politycznie niekoniecznie - powodów pozamilitarnych zawarto kompromis, którego skutki ponosiła i Polska, i naród rosyjski oraz cała Europa.
Kończąc w taki a nie inny sposób wojnę, nasze władze uwiarygadniały bolszewików. Wcześniejsze zawieszenia broni, zawierane zarówno na piśmie jak i „po cichu”, pozwalały bolszewikom na zwycięstwo nad „Białymi”. Dziś jedni mówią, że trzeba nam było tamtych obrać za parterów - może i tak; na to inni twierdzą, że było trudno o partnera do rozmów, że byli tam sami wielkorosyjscy mocarstwowcy, którzy widzieli Polskę co najwyżej w skali „Priwislankiego Kraja” i to też prawda. Generał Denikin, mimo polskiego pochodzenia i ponoć częściowo polskiej kultury, którą sobą reprezentował, nie bardzo był skłonny do daleko posuniętych rozmów o naszych granicach. Z innymi też było różnie. Ponoć najbliższy kompromisu z Polską był Baron Piotr Wrangel, który jako ostatni w Europie próbował podnieść sztandar starej Rosji, ale wiadomo, że był wtedy przyciśnięty do muru i być może przez to jego deklaracje niekoniecznie należy uznać za całkowicie wiarygodne.
Czas pokazał, że Polska wybrała podmiot najgorszy, ludobójczy, o globalnych ambicjach. Oddano mu połacie ziem zamieszkałych w zwartej masie przez Polaków, których w niewiele lat potem masowo, tenże suweren wymordował, a potem sięgnął po naszą ojczyznę. Oczywiście historycy i publicyści przerzucają się argumentami w rodzaju „cóż było robić?”. Gdyby Polska sięgnęła dalej, choćby łamiąc swe zobowiązania wobec Petlury, że nie posunie się na ziemie za Zbruczem, też nie byłoby dobrze, w jej granicach znalazłyby się olbrzymie masy ludności narodowo obcej, może nawet wrogiej. II Rzeczpospolita nie mogła sobie z tym problemem poradzić, tym bardziej więc państwo jeszcze bardziej rozległe miałoby rozleglejsze problemy.
Może tak a może nie - nie można chyba błędów późniejszych tłumaczyć przez wcześniejsze, to taka prawda raczej z dziedziny logiki niż historii. Można natomiast zaryzykować pogląd, że jeden zgniły kompromis rodzi następny, a od tamtego tylko krok do katastrofy. Z humanitarnego choćby punktu widzenia, z pozycji dziedzictwa wspólnej niegdysiejszej Rzeczypospolitej, trzeba chyba było brać ziemi i ludzi ile się da, stworzyć im wspólny dom, a potem go pilnować.
Co by się stało z Rosją, gdyby Polska w 1919 roku ruszyła na Smoleńsk a Denikin obaliłby bolszewików w Moskwie? Nie wiadomo, na pewno przestrzeń na Wschodzie byłaby lepiej uporządkowana, dalibyśmy sobie szanse na inne życie. Przepraszam tu wszystkich, których takie dywagacje denerwują, ale patrząc na to, co się dzieje na Wschodzie nie sposób od nich abstrahować.
Na koniec jeszcze coś. II Rzeczpospolita odrodziła się jednak jako państwo stosunkowo duże. Nie jestem jej krytykiem, a to co napisałem, to danie upustu pewnym koncepcjom, gdyby zwrotnice przesunęły się w innym kierunku. A co mi szkodzi.
/mdk